Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/184

Ta strona została przepisana.

Dopomogłem Halefowi do wydostania się na gruby konar topoli, i dopiero wówczas zleźliśmy powoli na dół. Tulumba była już daleko, i tłum mocno się przerzedził.
Znalazłszy się na ziemi, odczułem dopiero szturchańce na całem ciele, a i Halef obmacywał się, jęcząc pół-seryo, a pół-żartobliwie:
— Sidi, jeżeli ogień tam przy pożarze tak mocno grzeje, jak te uderzenia i szturchańce, to trudno go będzie ugasić, tem bardziej, że w beczce tulumby niema wcale wody.
— Skąd wiesz o tem?
— A no, bo jednemu ze strażników wypadł z ust cybuszek, a on go podjął i schował następnie do beczki razem z fajką. Gdyby tam była woda, toby przecie tego nie uczynił...
Ubawiło mię to naprawdę, bo czyż nie śmieszny jest strażak ogniowy, który wybiera się na miejsce pożaru z fajką w zębach? i co to za sikawka ogniowa, w której niema wody? Halef śmiał się również, ciągnąc dalej:
— Zapewne najstarszy z szejatinów[1] poddał wynalazcy myśl skonstruowania tulumby. Niechże siedzi za to na samem dnie piekła, gdzie z pewnością niema sikawek do gaszenia ognia! Och! — stękał z zabawną miną, — ciało mam tak wymiętoszone, jak stara derka pod siodłem wielbłąda... Szczęściem Allah był tak mądry i dobrotliwy, że właśnie w tem miejscu posadził hor et talis[2], która mię uratowała. Pomimo wszystko omal nie pękłem ze śmiechu, patrząc, jak wędrowałeś po głowach kurdyjskich obywateli! Byłeś tak majestatyczny w ruchach, jak szach perski, gdy udziela audyencyi, i gdyby nie troska o nasze konie... Och, effendi! nasze konie!... Cobyśmy poczęli, gdyby je nam skradziono?

— Poszlibyśmy dalej pieszo, mój Halefie. Lecz

  1. Szatan.
  2. Zbawcza topola.