Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/194

Ta strona została przepisana.

odrazu i, skinąwszy głową potakująco, spytała następnie:
— Ale je potem zwrócisz właścicielowi?...
— Oczywiście. Nie jesteśmy przecie złodziejami.
— — Chcesz więc poprostu pożyczyć u aptekarza bez jego wiedzy dwa niedawno kupione przez niego konie?
— Tak jest.
— I dobrze uczynisz. To podobno najlepsze w całej wsi rumaki.
— Ba, ale nie wiem dokładnie, gdzie znajduje się ogród, w którym owe konie stoją.
Kobieta pomyślała chwilę i, nie odpowiadając wprost na pytanie, rzekła:
— Hm... poradzę ci coś... Wszak potrzebne są wam dwa siodła?
— Otóż niepotrzebne, bo głupi Kelurowie nie skradli siodeł moich; leżą one za przegrodą.
— Dobrze więc. Zostańcie tu parę minut, a następnie zabierzcie siodła na plecy i idźcie drogą ku północy. O jakieś trzy chaty dalej ujrzycie kobietę, za którą postępujcie powoli, nie zaczepiając jej jednak. Na końcu wsi wskaże wam ona wrota do ogrodu i oddali się. Czy zgadzacie się na to?
— Ależ rozumie się.
— Niechże więc Allah wam poszczęści, dopomagając i mnie tym sposobem do odebrania skradzionych pieniędzy. Gdybyśmy ich nie odzyskali, mój mąż i pan zmuszony byłby sprzedać wszystko, co ma, i zostać żebrakiem.
Wyszła z izby, a Halef uśmiechnął się tajemniczo i zapytał:
— Czy ty naprawdę chcesz... ukraść konie, sidi?
— Pożyczyć tylko, mój kochany; przecie nie mamy innego wyjścia...
— Ależ owszem! mnie się to bardzo a bardzo podoba i chętnie się na to zgadzam. Ale co myślisz, sidi, o naszej gospodyni?