Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Że jest bardzo mądrą kobietą.
— Och, to prawda! Mądrzejsza jest o wiele od swego męża. Ale, kto jest owa kobieta, za którą mamy postępować?
— Ona sama.
— I ja tak myślę. Bardzo często głowa mężczyzny niewiele się różni od próżnej butelki, podczas gdy w głowie kobiety można zawsze znaleźć bodaj piastra, a choć się owego piastra wyjmie z tej dziwnej skarbony, jednak pozostanie tam zawsze jeden piaster. Niebawem zacznie świtać, i musimy do tego czasu mieć konie, nie traćmy więc czasu, effendi, i chodźmy!
Zabraliśmy karabiny, siodła i koce i wyruszyliśmy. Mieszkańcy miasteczka jeszcze zajęci byli koło pożaru, więc przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż na koniec wsi, gdzie spostrzegliśmy kobietę z przykrytą do połowy twarzą, z kijem w ręku. Była to oczywiście nasza gospodyni (choć później za nic przyznać się do tego nie chciała). Ujrzawszy nas, poszła dalej, a my za nią.
Pożar roztaczał naokół takie światło, że i tu widno było, jak o świcie.
Niebawem znaleźliśmy się w pobliżu wysokiego płotu, obłożonego u góry tarniną, w pośrodku którego znajdowała się półodchylona furtka. Widocznie aptekarz tak się Śpieszył do ognia, że zapomniał furtkę ową przymknąć.
Kobieta, wskazawszy ją nam, zniknęła między chatami, my zaś odeszliśmy nieco w pole, a ułożywszy tam na kupie kamieni nasze siodła i karabiny, wróciliśmy. Przedostawszy się przez furtkę do ogrodu, nasłuchiwaliśmy przez chwilę, czy jest kto w budzie. Ale widocznie i parobcy pobiegli do ognia, bo cicho tu było i spokojnie. Opodal stały dwa siwosze, uwiązane u palika. Mimo swej „dzikości", o której zapewniała nas gospodyni, dały się odwiązać, poklepać po szyi i wyprowadzić bez oporu aż do kupy kamieni, gdzie osiodłaliśmy je bez trudności.