Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/207

Ta strona została przepisana.

Zsiadłem z konia, oddałem cugle Halefowi i wdrapałem się na pagórek, gdzie rosły liczne, lecz niewysokie sosny i dęby. Tropy Kelurów prowadziły teraz w dół pomiędzy zrzadka rosnącemi drzewami. Już chciałem zawrócić, gdy wtem spostrzegłem na szczycie wzgórza wyniosłość skalną, niby ruiny jakiejś baszty. Skierowałem się tam i, dostawszy się na wierzchołek skały, stwierdziłem, że las kończył się niedaleko, a poza nim leżała szeroka dolina, przerznięta niedużym potokiem.
Nad brzegami tego to potoku spostrzegłem rozległy obóz Kelurów, a właściwie już tylko szczątki obozu, gdyż oddział gotował się właśnie do wymarszu. Kobiet wśród Kelurów nie było; nie mieli też z sobą trzody, a zamiast namiotów, stały w obozowisku budy z gałęzi. Z tego wyprowadziłem wniosek, że celem wyprawy Kelurów nie było polowanie. Na razie nie miałem pojęcia, w jakim celu wyruszyli ze swych siedzib, i dopiero później dowiedziałem się, że była to wyprawa rabunkowa na granicę Persyi.
Sądząc na oko, mogło tu być co najmniej trzystu ludzi, którzy, oprócz koni wierzchowych, prowadzili około pięćdziesięciu jucznych mułów. Ludzie ci mieli na głowach białe o półmetrowej średnicy turbany, co robiło wrażenie, jakby dźwigali na głowach wielkie kosze.
Wytężyłem wzrok, czy nie spostrzegę swego konia, ale napróżno. Niebardzo zadowolony, wróciłem po Halefa.
— No i cóż? natknąłeś się na wartę? — zapytał tenże, oddając mi konia.
— Nie.
— To może spostrzegłeś obóz?...
— Tak.
— Co za lekkomyślna nieostrożność ze strony szejka! Przecie mógł być pewien, że go będziemy ścigali, i nawet warty nie ustawił!
— To było zbyteczne, bo obóz już zwinięto.