Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Co? ruszyli dalej?
— Tak jest. Zdaje mi się, że szejk wydał ku temu rozkaz zaraz po przybyciu na miejsce.
— Dokąd się skierowali?
— Nie wiem, ale sądzę, że się dowiem. Nie spuścimy ich z oka tak długo, dopóki nie odbierzemy swych koni.
— Mam nadzieję, że na ich szczęście stanie się to dziś jeszcze, gdyż wcale nie mam ochoty wlec się za nimi dłużej i, skoro tylko stracę cierpliwość, wystrzelam ich co do nogi! Jeżeli chcą kraść konie, to nic przeciw temu nie mam, gdyż kradzież taka uchodzi w tym kraju za czyn heroiczny i chwalebny; ale że pokusili się właśnie o nasze konie, mając ich miliony do skradzenia na kuli ziemskiej, to nie mogę być na to obojętny i pokażę im, jak złe skutki pociąga za sobą ta okoliczność, że dzięki im zmuszony jestem dyrdać się na grzbiecie pierwszej-lepszej at el attar[1].
— Dziękuj Allahowi, że mamy choć takie szkapy, bo mogło być jeszcze gorzej.
— Tak dalece niema za co dziękować. Wszak to nie nasze własne; pożyczyliśmy je tylko, nie zaś ukradli, i zanim je oddamy fabrykantowi trucizny, czuję się niejako smarkatym wyrostkiem, co płata niebezpieczne figle... A wszystko przez tych huncwotów Kelurów, którzy powinni siedzieć w piekle i być właścicielami całego tabunu szkap dyabelskich; niechby im tam po dziesięć razy na dzień kradziono je, a nie oddano ani razu!
Podjechaliśmy na wzgórze aż do skał, skąd przedtem obserwowałem wyruszających w drogę Kelurów, a uwiązawszy konie do krzaków, wleźliśmy na wierzchołek. Kelurowie wyciągnęli się już w dolinie długim sznurem, który, jak wąż ogromny, wił się wśród pokrytego zielenią terenu.

— Uciekają łotry, gałgany! — mruczał gniewnie

  1. Szkapa aptekarza.