Khoi, i oczywiście tyle drogi nałożyć niepotrzebnie. Już to samo usposabiało mię względem Kelurów nie najlepiej, pominąwszy oczywiście powód główny.
Niebawem ostatni jeźdźcy z oddziału zniknęli, i mogliśmy się już swobodnie poruszać. Zjeżdżając ze wzgórza ku dolinie, mieliśmy drogę utrudnioną, bo piętrzyły się tu odłamy skalne, a gdzie-niegdzie trafialiśmy na wielkie kałuże i miejsca bagniste. Wreszcie z trudem wydostawszy się na suchy grunt, popędziliśmy wzdłuż strumienia ku opuszczonemu przez Kelurów obozowisku.
Halef poszedł napoić w potoku konie, a ja tymczasem rozglądałem się szczegółowo po obozowisku w nadziei odkrycia czegokolwiek, coby nam mogło być pomocne w obmyśleniu planu dalszego działania. Niestety, ze swych badań wywnioskowałem tylko to, że Kelurowie siedzieli tu nie dłużej nad tydzień. Rzecz prosta — nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Natomiast ważniejszy był szczegół inny. Rozpoznałem, że niektóre z bud urządzone były dopiero wczoraj, a więc Kelurowie wczoraj jeszcze nie mieli zamiaru oddalić się stąd tak prędko, bo nie byliby zadawali sobie trudu ustawiania tych bud. Dlaczego więc oddalili się tak nagle? Nasunęło mi się na myśl przypuszczenie, że Akwil przybył do nich prawdopodobnie około wieczora; schwytali go, jak również następnie jego syna Salego, i tym sposobem dowiedzieli się o naszych koniach, stojących w Khoi. Ci jeńcy, ojciec z synem, muszą opłacić dług krwi własnem życiem, i być może — z takiej to przyczyny Kelurowie wyruszyli stąd tak prędko.
A może obawiali się pościgu? I to było możliwe!
Tu znowuż zapewne ktoś ukuje przeciw mnie zarzut, jakobym plótł niestworzone rzeczy, skoro utrzymuję, że trzystu Kelurów liczyło się ze mną jednym, a właściwie ze mną i z Halefem. Ale na Wschodzie bardzo często mucha staje się wielbłądem, a nawet, bez żadnego udziału z jej strony, czemś więcej, bo słoniem, lwem lub tygrysem!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/210
Ta strona została przepisana.