Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/220

Ta strona została przepisana.

— Cofnijmy się pod drzewa — odrzekłem, pociągając towarzysza w gąszcz.
Tu zsiadłszy, kazałem mu zatrzymać swego konia i ostrzegłem, by zachował się spokojnie.
— Tylko uważaj, sidi, bo możliwe, że to niedźwiedź albo który z Kelurów — ostrzegał Halef.
— Nie bój się! — odrzekłem i, wziąwszy nóż do ręki, począłem skradać się pocichu ku owemu miejscu, gdzie istotnie był jakiś człowiek.
Stał pod rozłożystym bukiem i wyciągał w górę ramiona; w jakim celu to czynił, nie mogłem na razie odgadnąć. Choć odwrócony był ode mnie twarzą, wydał mi się znajomym. Postać tę, a zwłaszcza brudne nogi i strzępiaste spodnie oraz połowę żakietu miałem zaszczyt już kiedyś... Czyżby mię wzrok mylił? Miałżeby to być istotnie nasz gospodarz z Khoi? coby tu robił sam jeden w tak odludnej okolicy?
W tej chwili oberżysta odwrócił się, wspiął się na palcach i pociągnął za koniec powroza, przymocowanego do gałęzi... Do licha! chciał się najwidoczniej powiesić!
— Katera chodeh! na miłość Boską! — krzyknąłem, biegnąc co tchu ku niemu. — Zaczekaj-no! Chcesz się życia pozbawić? Masz jeszcze dość na to czasu później!...
Wybałuszył na mnie zdziwione oczy i po chwili odrzekł, jakby ze snu zbudzony:
— Życia pozbawić?... Nie, tylko się powiesić.
— To przecie na jedno wychodzi! Lecz co cię skłoniło do popełnienia tak strasznej zbrodni?
— Co skłoniło? A tobie co do tego? Kto jesteś, że śmiesz mi przeszkadzać?...
Mówiąc to, robił na mnie wrażenie całkiem nieprzytomnego.
— Znasz mnie przecie, przyjacielu. Nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi i mieszkam u ciebie w Khoi.
Słowa te obudziły go z osłupienia. Oczy jego