Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/243

Ta strona została przepisana.

głości. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo tu się dostanę. Zszedłem w głębokie nakształt rowu wgłębienie gruntu, obficie zacienione po brzegach wysoką paprocią, a przypadłszy do ziemi, na czworakach, jak jaszczurka, popełzłem w dół i o kilkanaście metrów niżej dotarłem do ostro ściętej krawędzi skały. Wysunąłem głowę naprzód... O kilkanaście metrów poniżej znajdował się obóz Kelurów.
Kryjówka moja była znakomita. Osłaniały mię paprocie, a nademną wysokopienne drzewa tworzyły gęste sklepienie. Wgłębienie, w którem leżałem, wyżłobiła prawdopodobnie kiedyś woda strumienia, którego źródło znajdowało się powyżej, a który następnie łożysko swoje przeniósł gdzieindziej. Pod skalną więc ścianą na dole było zupełnie sucho, i tam obrał sobie legowisko sam szejk, biorąc widać pod uwagę, że tu ani deszcz, ani wiatr nie przeszkodzi mu w spoczynku, a pokryte mchem podłoże będzie mu wygodną pościelą.
W pobliżu szejka leżeli skrępowani jeńcy, pilnowani przez jednego z Kelurów, który niezbyt trudne miał zadanie i wcale niepotrzebnie dźwigał karabin. Byli to: Akwil, syn jego, nezamum, oraz kilku jeszcze obywateli z Khoi. Szejk, siedząc tuż pod skałą, rozmawiał z nimi tak głośno, że mogłem dokładnie słyszeć każde słowo. Widocznie znajdował wielką przyjemność w dręczeniu nieszczęśliwych złośliwymi i obrażającymi wyrazami, które szczególniej drażniły Salego Ben Akwila, bo odcinał się z nietajoną nienawiścią:
— Gdybym nie wiedział, że szatani mieszkają piekle, sądziłbym, iż dusza twoja jest ich gniazdem, albo raczej, że ty sam jesteś patryarchą wszystkich szatanów.
— Ech, co znaczy szatan w porównaniu ze mną, gdy idzie o zemstę krwi! — szydził szejk. — On z pewnością wstydziłby się wobec mnie, bo gdyby mu wypadło was ukarać, nie potrafiłby wymyślić odpowiedniejszej dla was śmierci, niż ja to uczyniłem. Zobaczysz