Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Hamdulillah! — rzekł uradowany mały, — cześć Allahowi, żeś wrócił nareszcie. Brała mię już ochota wykonać to, co zamierzałem jeszcze wczoraj, a mianowicie chciałem pójść i uśmiercić tego łotra razem z jego bandą! Najlepiej jednak byłoby, gdybym im zgotował taką śmierć, jaką oni obmyślili Bebbejom. No, ale mów, sidi, jak się udała wycieczka, Czy widziałeś obóz? czyś podsłuchał, co zamierzają? A nie napotkałeś Riha?...
— Bądź cierpliwy. Nie mam teraz czasu; dowiesz się później. Chodźmy!
Przewiesiłem karabiny przez plecy i poszliśmy z Halefem wdół.
Należało teraz wyszukać sobie takie stanowisko, z którego możnaby obserwować Kelurów, gdy będą nieśli skazańców do kaplicy, — a ku temu nadawały się znakomicie krzaki koło wspomnianej poprzednio ścieżki. Zanim jednak doszliśmy do niej, natrafiliśmy na ogromne ślady niedźwiedzie. Czyżby to był stary samiec? Ślady istotnie zadziwiały swymi rozmiarami, a po bliższem ich rozpatrzeniu przekonałem się, że osobnik ów posiadał bardzo krótkie i tępe pazury, co kazało przypuszczać, że jest już w sędziwym wieku. W niewielkiej odległości zauważyłem mniejsze ślady, może zacnej małżonki starego mieszkańca skał. Niestety, nie mogłem im się przypatrzyć bliżej, bo właśnie miejsce to było odsłonięte i łatwo mogli nas z dołu zauważyć.
Wyszukaliśmy odpowiednią kryjówkę w krzakach i, usadowiwszy się w niej jeden obok drugiego, oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością wypadków.
Słońce dawno już było za górami, gdy zobaczyliśmy nareszcie zbliżających się Kelurów. Oczywiście przyszli tu nie wszyscy; było ich zaledwie dwudziestu. Kilku z nich niosło skazanych na śmierć Bebbejów, reszta zaś stanowiła straż, trzymając karabiny w pogotowiu; — widocznie obawiali się, aby zaklęty niedźwiedź nie zabiegł im niespodzianie drogi. Skazańcy przywią-