Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/270

Ta strona została przepisana.

kolbą niedźwiedzicę między przednie łapy z taką siłą, że aż jej żebra zatrzeszczały i powaliła się na bok, zwracając się ku mnie straszliwą swą paszczą. Tego tylko czekałem. Błyskawicznym ruchem podniosłem karabin w górę i z ogromnym rozmachem uderzyłem potwora nie w czaszkę, gdyż byłby to cios bez skutku, lecz w pysk, co go odrazu oszołomiło. Nie trwał jednak długo ten bezwład jego, i z doświadczenia przygotowany byłem na to. Odrzuciwszy więc karabin, wyjąłem z zębów nóż i zadałem bestyi trzy gwałtowne pchnięcia między żebra, poczem odskoczyłem nagle w bok, gdzie stał jeden z niedźwiadków, dzikim pomrukiem objawiając swe niezadowolenie, że mu się przerwało słodką ucztę. Jednocześnie Halef tuż koło broczącej krwią starej niedźwiedzicy borykał się bezskutecznie z drugim niedźwiadkiem, który ostrymi pazurami atakować go poczynał. Spostrzegłszy to, zląkłem się poważnie o mego niedoświadczonego towarzysza, tem bardziej, że nie byłem pewny, czy trafiłem starą w serce i czy nie rzuci się ona niespodzianie na Halefa w obronie swego dziecka. Doskoczywszy więc w tę stronę, wziąłem przemocą mego śmiałka na bok i wskazałem mu pełnym obawy ruchem niedźwiedzicę. Ale mały zuch popatrzył na mnie, jak człowiek, któremu ktoś śmie przeszkadzać w spełnieniu obowiązku, i ozwał się:
— Cóż to? żartujesz chyba? Noż twój chybić nie mógł. Patrz zresztą, jak z niej krew bucha strumieniem; to są ostatnie podrygi. Pożycz mi, effendi, swego karabinu, abym tak samo, jak ty, naprzód tych młodzieńców ogłuszył uderzeniem, a następnie dobił, bo mają czelność opierać się mnie...
Gdy mówił to do mnie, nie spuszczałem z oka starej spodziewając się, że się lada chwila zerwie z ziemi. Obawa ta jednak okazała się zbyteczną; nóż mój przebił jej serce na wylot, i w moich oczach, żężąc straszliwie, wydała ostatnie tchnienie.
Podałem Halefowi swój karabin, którym natychmiast powalił na ziemię obydwóch niedźwiadków i na-