Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Allah l' Allah! Czyżbyście istotnie przyszli tu do muzallah, aby nas ratować?
— Tak, to było naszym celem.
— A więc sprawiła to modlitwa nasza do Ukrzyżowanego, i pozostaje nam błagać was, byście nam winy nasze przebaczyli. Wyrządziliśmy wam krzywdę, dając Kelurom sposobność do ukradzenia wam koni, godziliśmy na wasze życie, i teraz trudno nam uwierzyć, abyście za wyrządzone wam zło odpłacać się mogli dobrocią. Zresztą nie jesteśmy jeszcze wolni.
— Uwolnimy was, ale pod warunkiem, że nie postawicie nam potem żądań, z którychbyśmy nie byli zadowoleni!
— Jakich żądań?
— A no — wtrącił Halef, skory do dowcipkowania w najgorszej nawet sytuacyi, — moglibyście naprzykład zażądać od nas, abyśmy ten miód z was zlizali. Nasz kismet nic nam o tem nie mówi, abyśmy mieli kończyć zaczętą przez niedźwiedzi robotę.
Sali nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Tak on, jak i ojciec jego, mieli tak beznadziejne miny, że postanowiłem uwolnić ich natychmiast z okropnego położenia. Dobyłem więc noża, i w parę minut obaj byli wolni, choć z powodu odrętwienia bardzo niepewnie stali na nogach. I oto stało się coś, czego nigdy przypuścićbym nie mógł: Akwil, stary rabuś, morderca, człowiek, zdawało się, wyzuty z sumienia i wszelkich pojęć o uczciwości, padł teraz przede mną na ziemię i począć łkać, jak dziecko, a Sali uchwycił mię za obie ręce i na klęczkach mówił drżącym od wzruszenia głosem:
— Zwyciężyłeś, effendi, jak zresztą zawsze zwyciężasz. Ale zwycięstwa tego nie poniosłeś dla własnej sławy, lecz dla kogoś, kto wysoko stoi nad tobą. „Bóg jest miłością”, rzekłeś, a ja nie wierzyłem temu, bom miał łuskę na oczach, bo błądziłem po omacku. Teraz wierzę. Wyrwałeś nas ze szpon śmierci, jesteśmy więc twoją własnością i losy nasze składamy w twoje ręce.