trzeba było najwyżej kilkanaście minut, wobec jednak ciemności przemykałem się z końmi całą godzinę.
— Hamdulillah! — zdziwił się Halef. — Powracasz szczęśliwie, i zdaje mi się, nie sam... Prowadzisz konie?
— Tak... nasze konie!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! ale mój zachwyt dla ciebie jeszcze większy. Czy nie złamał który nogi lub nie skaleczył się w wędrówce po tak dzikich manowcach?
— Nie, oba zdrowe, tylko stęsknione do swych panów.
— To cud prawdziwy! O, podziw mój dla ciebie, effendi, rośnie naprawdę aż pod obłoki, i życzyłbym sobie, aby moja mała i niepokaźna postać osiągnęła choć milionową część tej wysokości. Mam też nieprzepartą ochotę ucałować Riha, a i mój stary tejs[1] wart, aby go popieścić, Powrót naszych ukochanych zwierząt napawa mię taką radością, jakby moja najukochańsza Hanneh, najwonniejsza pod słońcem różyczka, przyszła pozdrowić mię tutaj.
To mówiąc, przystąpił do koni i począł je obsypywać pieszczotami.
— Jakże-tu? — zapytałem, — wszystko w porządku?
— W jak najlepszym.
— Rozmawialiście z jeńcem?
— Tylko parę słów, bo zabroniłem tego Bebbejom surowo. Odzyskawszy przytomność, zachowywał się przez jakiś czas spokojnie, wnet jednak począł się tak miotać, że byłem zmuszony błysnąć mu nożem przed oczyma. Powiedziałem mu przy tej sposobności, że jeśli nie będzie leżał tak spokojnie, jak barania
pieczeń w pilawie[2] z pieprzem i rodzynkami, to dusza jego natychmiast powędruje na tamten świat. I słowa te poskutkowały.
— Czy wie, w czyich znajduje się rękach?
— Nie powiedziałem mu tego, ale przypuszczam, że się domyśla.