czasu muskał mię po twarzy, jak watwata[1], który przed chwilą przeleciał mi nad głową. Stąd i zowąd dochodziły mię lekkie szmery wśród gałęzi, poruszanych przez żerującego a nienasyconego zingaba[2]; tu i ówdzie kwiliły w trawach zurzury[3]; a w oddali ponad kaplicą dał się słyszeć tępy głos bujkusza[4]. Wszędzie gonitwa za zdobyczą, za żerem! Tak dzień, jak i noc, nie są wolne od rabunku i krwi rozlewu — nietylko wśród dzikich zwierząt, ale i wśród ludzi!
W obozie Kelurów interesowano się zapewne tem, co się dzieje w muzallah. Myśli tych barbarzyńców — rzecz prosta — nie biegły tam ze współczucia dla nieszczęśliwych, lecz odwrotnie, rozkoszowały się nadzieją zobaczenia krwi, rozlanej na gruzach dawnej świątyni. Czy jednak można było tych półdzikich ludzi uważać jedynie za rabusiów i zbójów? Czyżby naprawdę wśród tych istot ludzkich nie było współczucia i litości? Wierzyłem, że tak nie jest. Nie wątpiłem, że, oświeciwszy ich w prawdziwej wierze, znalazłoby się na dnie ich dusz te pierwiastki szlachetne.
Rozmyślając na ten temat, posłyszałem nagle, że w pobliżu mnie zatrzeszczały suche patyki, i coś, jakby ciężki jakiś przedmiot, posunęło się wśród trawy. Wyciągnąłem rękę w kierunku, gdzie leżał Szir Samurek, i chwyciłem... próżnię. Gdzie szejk? czyżby próbował umknąć? Szukałem go dalej na ziemi i przytrzymałem o kilka kroków od nas. Najwidoczniej, pomimo skrępowania, łudził się nadzieją ucieczki, a gdym położył na nim swą rękę, począł wierzgać wyciągniętemi nogami, aż zmuszony byłem zagrozić mu pocichu, nie chcąc budzić śpiących, że go uspokoję nożem w razie jakiegokolwiek oporu. Groźba poskutkowała: jeniec zrozumiał, że pewniej będzie leżeć spokojnie, niż usiłować poruszeń, oczywiście bez dobrego skutku. Przeciągnąłem go na poprzednie miejsce i, ulokowawszy się tuż obok, aby go mieć ciągle pod ręką, przesiedziałem do świtu.