Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/290

Ta strona została przepisana.

wrażenie, Po chwili milczenia zwrócił twarz ku mnie, otworzył przerażone oczy i rzekł:
— A może to ty jesteś owym chrześcijaninem?
— Tak, ja nim jestem.
— Kara Ben Nemzi Effendi?
— Tak.
— Allah! Allah! Allah! — westchnął i umilkł, a po dłuższej chwili zapytał znowu:
— Niedźwiedź się nie porusza... może nieżywy?
— Tak, nieżywy.
— Padł sam, czy też go zabito?
— Został zakłuty.
— Przez kogo?
— Ja go zabiłem.
— Maszallah! Ale przedtem bestye rozszarpały Bebbejów?
— Nie.
Wstrząsnął się cały na tę wiadomość i zapytał z trwogą w głosie:
— A więc żyją?
— Żyją.
— I nic im się nie stało?
— Ani włos nie spadł im z głowy.
— Nie wierzę... bo zresztą niktby w to nie uwierzył... Kłamiesz... kłamiesz!...
— Przeciwnie, mówię prawdę, i będziesz miał możność przekonania się, że nigdy nie kłamię.
— Owszem, daj mi dowód! Uwierzę w ich ocalenie, gdy ich ujrzę na własne oczy.
— A więc obejrzyj się poza siebie.
I obróciłem go na drugi bok tak, aby mógł zobaczyć Akwila i jego syna.
Na widok Bebbejów odmalowało się w jego oczach jeszcze większe przerażenie, niż przed chwilą wobec zjawiska w drzwiach kaplicy. Zawył głucho i zamknął powieki, przyczem blizna na twarzy zaszła mu krwią, a żyły na czole nabrzmiały, jak postronki. Po chwili wyraz twarzy zmienił się i stał się strasznym, jakby