mu dopomogli Kelurowie. Tymczasem Akwil z synem poszli wymyć się z miodu, który do tej pory błyszczał, jak lakier, na ich ciałach i twarzach.
Po upieczeniu niedźwiedzicy rozpoczęła się w obozie uczta, w czasie której utwierdzoną została między Bebbejami i Kelurami, jak również oczywiście między nami i niedawnymi naszymi wrogami obydwu szczepów, przyjaźń na całe wieki. Rozumie się — wiedziałem dobrze, co jest warte takie zaprzysiężenie zgody i przyjaźni; znane są podobne sojusze dyplomatom wszystkich krajów, a zapewne i półdzikim Kurdom.
Łapy niedźwiedzie smakowały mnie i Halefowi przewybornie, innych jednak części niedźwiedzicy nie próbowaliśmy nawet i nie poważyłbym się ich nawet wziąć do ust, chyba pod groźbą śmierci głodowej, gdyż twarde były i żylaste, jak podeszwa. Kelurowie natomiast nie mogli się jej nachwalić i jednogłośnie oświadczyli, że takiego wspaniałego lukmat esz szuret[1] nigdy jeszcze dotychczas nie jedli. Widocznie okoliczność, że było to mięso ze sławnego w okolicy potwora, uważanego dotychczas za ducha kapłana chrześcijańskiego, dodawała im apetytu i napełniała ich niejako dumą.
Po posiłku sporządziliśmy wspólnemi siłami olbrzymi krzyż z twardego drzewa i ustawiliśmy go wśród niemałych trudności na szczycie ruin kaplicy.
Po skończeniu tej roboty zapytał mię Ben Akwil:
— W podróżach moich, effendi, miałem sposobność poznać wiele zwyczajów europejskich i wiem, że w okolicznościach takich, jak właśnie obecna, urządza się uroczyste takdis[2]. Otóż jak myślisz? czy nie możnaby i tu urządzić czegoś podobnego?
Słowa te napełniły mię zdumieniem. Prawdziwą niespodzianką było dla mnie, że muzułmanin, i nawet apostoł islamu, poddaje mi myśl poświęcenia godła wiary chrześcijańskiej. Zgodziłem się oczywiście na to,