ale z wielką przezornością, bo należało bądź co bądź mieć na uwadze, by nie obrazić czemkolwiek przy tej sposobności religijnych uczuć Kurdów i nie zaprzepaścić nasienia zgody, które, dziś dopiero rzucone w glebę, tak pięknie odrazu zakiełkowało.
— Dobrze — odrzekłem, — poświęcę krzyż na tę intencyę, ażeby w tych górach, gdzie dotychczas mieszkała nienawiść, stał się on widomym znakiem miłości i pokoju. Czy zgadzacie się na to?
Sto głosów odezwało się potakująco, ja zaś mówiłem dalej:
— Może kto z was zna pieśń, ułożoną przez Fileh el Mafilen? Prosiłbym go, aby mi powiedział słowa początkowe tej pieśni.
W odpowiedzi na to szejk Kelurów począł recytować:
— Gaza, nikma, bugda, tar...[1]. r
— Dosyć; więcej mi nie potrzeba — przerwałem — Te cztery słowa świadczą wymownie, jak ciemne chmury przewalały się ponad górami i dolinami tego kraju w ciągu całych stuleci, aż wreszcie rozdarło je słońce miłości i dobroci i promieniami tych cnót ziemię tę oświeciło. Gdyby który z was miał przy sobie farbę, napisałbym na tym krzyżu inną muwal[2], a napełniałaby ona prawdą i błogosławieństwem każdego, ktoby ją przeczytał, zbłądziwszy w te strony.
— Effendi, ja jestem z zawodu szahbar[3] i mam przy sobie nila[4] — zgłosił się jeden z Kelurów.
Bardzo mię to ucieszyło. Nie mając pod ręką pendzla, sporządziłem go sobie z patyka, a wdrapawszy się na szczyt ruin, przy pomocy dwóch Kelurów, którzy mię podtrzymywali, abym nie spadł, wypisałem owym rozstrzępionym na końcu patykiem na przecznicy krzyża następujące słowa w języku arabskim:
„Kochaj bliźniego, a Bóg obdarzy cię doczesną i wieczną szczęśliwością!"