Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/314

Ta strona została przepisana.

łepiej, niż w owej chwili, gdy wisiałem na gałęzi topoli, wyrzucony przez zawadyacką tulumbę. A niechże tę sikawkę obsiędą wszyscy dyabli na podobieństwo roju pszczół i zjedzą ją, jakeśmy zjedli cztery sztuki niedźwiedzi!
Powracający z nami obywatele Khoi silili się na okazanie nam. wdzięczności za doznane od nas dobrodziejstwa, aleśmy się trzymali od nich zdaleka, gdyż nawet najprzedniejszy z nich dygnitarz, nezanum, którego mądrość, wedle pojęcia oberżysty, była o wiele większa od mojej, nie budził we mnie zbytniego zachwytu i nie było się z kim zaprzyjaźniać.
Przybycie nasze do Khoi wywołało w miasteczku niesłychane zbiegowisko. Przed gospodą zgromadziły się całe tłumy ciekawych, a Halef miał znowu sposobność popisywania się swoim talentem oratorskim.
W siódmem niebie uczuł się oberżysta, otrzymawszy napowrót zabrane sobie pieniądze, a jego żona ze łzami w oczach wyznała mi, że mąż jej, wyrzekłszy się raz na zawsze trunków, dotrzymuje słowa i nie oddaje się już pijaństwu.
Pozostaliśmy w Khoi pięć dni, w ciągu których mieszkańcy miasteczka nie szczędzili nam dowodów życzliwości. Jeden tylko aptekarz wrogo dla nas był usposobiony i chciał nas nawet zaskarżyć o kradzież jego koni, ale zaniechał tego zamiaru, żądając tylko odszkodowania. Gdy się zjawił u nas w izbie z tem żądaniem, Halef oświadczył gotowość wypłacenia mu pewnej sumy, ale nie w złocie, lecz w uderzeniach swego batoga ze skóry hipopotama. Przestraszony tą propozycyą aptekarz uciekł, dając za wygraną, i tylko gdyśmy odjeżdżali, patrzył za nami wzrokiem pełnym nienawiści.
Rzecz prosta — niewieleśmy sobie z tego robili...