wysepki w górę, tem rzadszy stawał się las, aż wreszcie znaleźliśmy się na szczycie pagórka, gdzie drzewa zupełnie się przerzedziły. Nie spodziewając się tu nic ciekawego zobaczyć, skręciliśmy wlewo, aby wrócić do maszadah, zachowując przytem wszelką ostrożność — nietyle z potrzeby, ile z przyzwyczajenia, które stało się u mnie, rzec można, nałogiem. I mimo wielkiej z mej strony uwagi nicbym nie skorzystał z tej naszej wycieczki w głąb wysepki, gdyby nie Ben Nil, który nagle szarpnął mię za rękaw i wskazał leżącą na ziemi naręcz zerwanej trawy, tak zwanej andropogon. Chwyciłem Ben Nila za rękę i co prędzej pociągnąłem go za sobą chyłkiem w dół, zatrzymując się aż w pobliżu miejsca, gdzie ukryta była nasza łódź.
— Effendi — zdziwił się Ben Nil, — co ci się stało tak nagle? czyżbyś się przeląkł kupki trawy?
— Właśnie z powodu tej zerwanej trawy miejmy się na baczności.
— Dlaczego?
— Bo dowodzi ona, że w pobliżu niezawodnie są ludzie. Ta właśnie olbrzymia trawa służy do wiązania sznurów na tratwę. Zerwano ją niedawno, bo jest całkiem świeża, ani trochę nie zwiędła, a więc ten, kto ją zbierał, mógł być w niewielkiej od niej odległości, może o kilka kroków, szukając jej do wyrwania w większej ilości.
— Maszallah! Ale dlaczego tej kupki nie zabrano?
— Dla wygody. Łatwe to zresztą do wytłomaczenia: ktoś zbiera ją, kładzie na pewne miejsce, poczem idzie szukać dalej i znowuż wraca, by zebraną położyć na kupkę.
— No, no! może nas spostrzeżono?
— Trudno to wiedzieć... możliwe jednak, że nie. Czekajmy chwilę, czy nie przyjdzie tu kto za naszymi śladami. Jężeli nas nie spostrzeżono, możemy po niejakimś czasie dostać się ostrożnie aż ku brodowi i podpatrzyć, kto jest na wysepce, gdyż z wszelką pewnością tam się go doczekamy.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/322
Ta strona została przepisana.