Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/323

Ta strona została przepisana.

Gdy po upływie kwadransa nikt się nie zjawił, ruszyliśmy ostrożnie, jak skradające się koty, wzdłuż brzegu ku brodowi. Było to wcale uciążliwe, bo słońce operowało silnie, i powietrze przesycone było parą wodną. Spoceni, jakbyśmy wyszli z kąpieli, dostaliśmy się nareszcie do miejsca, skąd widać było kupę zapasowego drzewa w oddali najwyżej czterdziestu kroków. Upłynęło sporo czasu, gdy do tej kupy podeszli dwaj mężczyźni, niosąc na plecach w kierunku wody, a więc ku naszej kryjówce, sporą wiązkę trawy. Ułożywszy ją nad wodą, przynieśli potem tyle gałęzi, ile im było potrzeba, i zaczęli sporządzać tratwę. Nie byli to ani Dinkowie, ani Szylukowie, a z cech typowych i z ubrania sądząc, wywnioskowałem, że należeli do któregoś ze szczepów arabskich z nad Białego Nilu.
— Sporządzają tratwę i chcą się przedostać na drugi brzeg — zauważył szeptem Ben Nil. — Może jest ich więcej?
— Trudno to odgadnąć.
— Czy uważasz ich za łowców niewolników?
— I to trudne do określenia. Że nie są bogaci, to pewna; gdyby się zajmowali handlem niewolników, byliby lepiej odziani. Zresztą może są tylko pomocnikami handlarzy.
— Zaczepimy ich?
— Teraz jeszcze nie. Zaczekajmy tutaj, by podsłuchać ich rozmowę.
— Czy nie możesz określić, do którego szczepu należą?
— Sądząc z barwy, nie należą ani do Kababów, ani do Bagarów, lecz zapewne do któregoś z innych plemion ze wschodu, dokąd teraz zapewne się udadzą.
Obserwowani przez nas pracowali dość długo, nic do siebie nie mówiąc, i dopiero, gdy tratwa była gotowa, jeden z nich spojrzał ku słońcu, aby się przekonać, jaka jest pora, a złożywszy na ziemi gałęzie, ozwał się tak głośno, żeśmy dokładnie słyszeć mogli:
— Dosyć już, bo nadeszła godzina modlitwy!