Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/351

Ta strona została przepisana.

Homrowie zgromadzili się wokoło swego dręczyciela dla przypatrzenia się egzekucyi. Co do mnie — nie chciałem być jej świadkiem i odszedłem na bok.
Wkrótce też usłyszałem odgłos spadających na pięty draba uderzeń oraz głośne pokwitowania z ich odbioru przez ćwiczonego, który wył, jak dzikie zwierzę. Nie liczyłem tych razów i usiłowałem nie słyszeć krzyków, powtarzających się za każdem uderzeniem. Gdy ustały one nareszcie, a właściwie przemieniły się w ciche, przytłumione jęki, widzowie rozstąpili się, a Ben Nil przybiegł do mnie, meldując:
— Effendi, spełniłem rozkaz, i powinieneś być ze mnie zadowolony bardziej, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bo wymierzyłem mu dwadzieścia pięć, zamiast dwudziestu.
— Z jakiegoż to powodu dodałeś pięć?
— A bo tak mi szło składnie, że ręka nie mogła się powstrzymać w rozmachu i dorzuciła mu jeszcze te kilka uderzeń. Leży teraz, jak nieżywy. Co z nim zrobić?.
— Zanieście go tam, nad kałużę, i połóżcie koło tego krzaku akacyi, a za towarzysza dajcie mu mulazima. Tylko trzeba ich dobrze zabezpieczyć; najlepiej przymocować do palów, wbitych w ziemię.
— Poco to wszystko?
— Nie przypominasz sobie, jak to podsłuchąłem Abd Asla nad źródłem, gdzie zabiłem lwa z El Teitel?
— Owszem.
— Otóż w ten sam sposób muszę podsłuchać i tego draba. Groził przecie, że islam zgotuje mi straszny los, a groźba ta ma pewne znaczenie, które muszę wyjaśnić. Gdy ich obu umieścimy samotnie na stronie, w pewnem oddaleniu od warty, będą niezawodnie rozmawiali ze sobą o ważnych rzeczach; wówczas podsunę się do nich ostrożnie i podsłucham. Trzeba jednak urządzić to w ten sposób, aby byli pewni, że nikogo koło nich niema.