Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/365

Ta strona została przepisana.

— Nie rozumiem — odrzekł, mocno zaniepokojony. — Żartujesz chyba...
— Nie żartuję. Ja właśnie jestem jednym z tej psiarni.
I przy tych słowach, zanim się spostrzegł, uderzyłem go pięścią w głowę z całej siły. Był to znak umówiony między mną a El Homrami, którzy w okamgnieniu wyskoczyli z kryjówki i opanowali przybyszów bez najmniejszej trudności, nie napotykając na żaden opór, tak, że w ciągu paru minut wszyscy z przybyłej bandy w liczbie czternastu ludzi leżeli powiązani, nie będąc jeszcze pewnymi, czy to żart, czy też istotna zasadzka. Patrzyli na nas z bardzo głupiemi minami, a przewódca krzyczał oburzony:
— Cóż to znowu za głupie żarty! Nie mamy na nie ani trochę czasu!
—Wiem, wiem — odrzekłem, — ale to wcale nie jest żart. Należę, jak się domyślisz po umundurowaniu asakerów, do okrętu, na którym mieszkają wzmiankowane przez ciebie psy, a ci ludzie, co was powiązali, są właśnie niewolnikami, których mieliście ochotę kupić. Wydobyłem ich ze szpon Abu Rekwika, zabierając go do niewoli.
Objaśnienie to otrzeźwiło draba. Patrzył na nas ze zdumieniem i trwogą, ledwie mogąc wybełkotać:
— Czy... słyszę dobrze?... Czyżbyście... na... na... należeli istotnie do... r... r... reisa effendiny?
— A tak, tak! możesz mi wierzyć.
— Ale ty... ty... sam nie jesteś reisem?
— Nie. Ja jestem tylko jego przyjacielem.
— Przy... przyjacielem? nie podwładnym? Allah!... W takim razie jesteś... Ben... Nemzi!...
— Do usług pana dobrodzieja, jestem nim właśnie.
I powtórzyła się tu znowuż ta sama scena, co wczoraj, gdyśmy wpadli najniespodziewaniej na karki handlarzom, przybyłym z tej strony rzeki. Nie obeszło się też i tu bez gróźb oraz grubijańskich wymyślań, co tak poruszyło Ben Nila, że prosił mię, bym mu pozwolił na oćwiczenie plagami najzłośliwszych. Wzbu-