Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/370

Ta strona została przepisana.

— Boję się trochę przybycia jego tutaj — zauważył jeden z asakerów, któremu zapewne chodziło o to, aby reis nie odebrał mu pieniędzy.
— Jeżeli przybędzie porucznik, to wszystko pójdzie bardzo gładko; jeżeli zaś sam reis effendina, to bardzo możliwe, że się posprzeczamy.
— No, a co potem?
— Potem postaram się, abyście wszyscy byli zadowoleni.
— Dziękujemy ci, effendi! Zawdzięczając tobie, posiedliśmy tyle pieniędzy, że teraz nie mamy potrzeby dłużej wysługiwać się reisowi za marną zapłatę. Gdyby jednak chciał nam odebrać nasz zarobek, byłoby to dla nas bardzo smutne.
— Nie obawiajcie się o to. Cofnijcie się teraz w zarośla, aby was nie spostrzeżono. A gdybyście posłyszeli, że o was pytają, nie odzywajcie się; ja sam w waszem imieniu odpowiem.
Asakerowie ukryli się, a ja usiadłem na brzegu tak, aby mię już z daleka można był spostrzec.
Po niejakim czasie zobaczyłem łódź, zbliżającą się zwolna ku mnie. Sześciu ludzi wstrzymywało jej bieg wiosłami, więc płynęła wolniej, niż prąd rzeki. Widocznie czyniono to z przezorności. Na dziobie łodzi stała wyniosła postać reisa efiendiny we własnej osobie. Nie spostrzegłszy nikogo przy ognisku na brzegu, kazał nagle wstrzymać łódź i zawołał:
— Bana bak heda? Kto tam na brzegu? Odpowiedzieć, albo strzelam!
— Bana bak? — odrzekłem. — Kto jest w łodzi? Odpowiedzieć, bo i ja również dam ognia!
Poznał mię po głosie i zapytał:
— To ty, effendi?... Oczom swym nie wierzę...
— Ja.
— Sam?
— Nie, jestem z asakerami.
— A gdzie Ben Nil?
— Chwilowo nieobecny.