Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/372

Ta strona została przepisana.

w jakim ktoś do mnie przemawia... A grubijaństwem niewiele można u mnie zyskać, zapamiętaj to sobie! — Allah! Więc to tak wygląda wdzięczność za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem?
— Tłómacz to sobie, jak chcesz. Do żadnej zresztą wdzięczności dla ciebie nie poczuwam się i nie wymagam jej też dla siebie.
— Więc sądzisz, że w ten sposób zupełnie załatwiłeś rachunki swoje ze mną?
— Najzupełniej.
— Dobrze więc... Ja również skończyłem z tobą i mogę się oddalić.
— Możesz, i nie parzy mię to, ani ziębi.
Widocznie spodziewał się, że będę go prosił o zabranie mię na swój okręt. Ale posłyszawszy zimną, krótką i stanowczą odpowiedź moją, cofnął się znowu krok w tył i dodał:
— Czyś się zastanowił nad tem, że znajdujesz się nie w Kairze, lecz wśród dzikiej okolicy nad górnym Nilem?
— Wiem o tem.
— I mimo to chcesz, abym się oddalił?
— Nie przeszkadzam.
— Dobrze. Zatem wszystko między nami skończone... Gdzie jest łódź, którą ci pożyczyłem?
— Tam, o trzydzieści kroków w górę rzeki, schowana w trzcinie...
— Zabiorę ją ze sobą...
— Jak ci się podoba.
— I cóż wtedy poczniesz? Możesz tu zginąć marnie!
— O, bądź spokojny o mnie! mogę cię zapewnić, że prędzej będę w Chartumie i w Kairze, niż ty...
— Zwaryowałeś, człowieku!.. — rzekł, patrząc na mnie z ukosa; po chwili zaś dodał: Zresztą nie mam ani czasu, ani ochoty zajmować się tobą. — A zwróciwszy się do asakerów, krzyknął: — Marsz, łajdaki, do łodzi! Wrócicie ze mną na pokład!