mogłem się śmiać z reisa effiendiny i jego głupiej złośliwości. Jednak na razie ogarnął mię wielki smutek... Bo gdzież się podziała przyjaźń, łącząca nas tak niedawno serdecznymi węzłami? I co ja mu złego zrobiłem, że obszedł się ze mną tak bezwzględnie? Żądał wdzięczności, a sam, choć był mi ją winien, okazał się niewdzięcznikiem. Przyczyną zaś tego wstrętna zawiść i zazdrość, których przedtem w charakterze jego nie zauważyłem. I żal mię ogarnął, że w duszy tej, pięknej przedtem i pogodnej, osiadły brudne plamy. Ale... prawda... wszyscyśmy słabi i ułomni grzesznicy...
Tak rozumując, zagłębiłem się myślą w sobie, by obliczyć się ze swojem własnem sumieniem, i zapytywałem siebie, czy moje własne błędy nie spowodowały otworzenia się między nim a mną tak wielkiej przepaści. Nie znalazłem w sobie jednak nic, coby się do tego przyczyniło.
Co do obecnego położenia — wiedziałem z góry, jak się rzeczy ułożą, i byłem pewny, że odniosę moralne nad nim zwycięstwo. Wszakże nie ja, lecz on sam wytworzył tak przykrą dla siebie samego przedewszystkiem sytuacyę!
Teraz oto siedział w swej kajucie i wypytywał asakerów, jak się nam tu powodziło, — ci zaś opowiedzieli mu o wszystkiem, co tu zaszło, oczywiście nie mówiąc mu o zdobyczy w pieniądzach. Wysłuchawszy asakerów, przeszedł się podraźniony i wysoce podniecony kilka razy po pokładzie tam i z powrotem, walcząc z samym sobą. Moje ostrzeżenie odebrało mu resztę spokoju, napełniając go trwogą. Co robić? Sumienie wołało w nim, aby zrzucił pychę z serca i poszedł do mnie z prośbą o przebaczenie, — a przezorność domagała się, aby nie lekceważył mej pomocy w grożącem mu i oczywiście wszystkim jego ludziom niebezpieczeństwie.
Rozważywszy tę okoliczność, spodziewałem się, że w ciągu nocy przybędzie do mnie. Nie pojawił się jednak. Rano „Sokół" stał jeszcze na kotwicy. Przy-