Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/375

Ta strona została przepisana.

glądałem się mu czas pewien i zauważyłem niezwykły jakiś ruch na pokładzie. Ludzie z załogi obserwowali zdala miejsce naszego postoju, gdzie w nocy błyszczał ogień i gdzie teraz się znajdowałem. Po niejakim czasie spostrzegłem, że od okrętu odczepiono małą łódkę. Wsiadł do niej reis efiendina z jednym tylko wioślarzem i szybko z prądem wody skierował się do miejsca, gdzie stałem, a podpłynąwszy do brzegu, zapytał mię:
— Czy wolno mi wylądować, effendi?
— Proszę.
— Nie będziesz strzelał?
— A od kiedyż to uważasz mię za zbója, emirze?
Wysiadł, mruknąwszy coś pod nosem, ja zaś wstałem z ziemi, patrząc nań zimno i spokojnie.
— Czemużeś mi nie opowiedział, effendi, co się tu stało?
— Bo nie dałeś mi ku temu czasu,
— Nie mogłem się pytać ciebie, gdyż odrazu wystąpiłeś względem mnie w wyzywającej postawie.
— Nie wzbraniam wyjawiania przede mną swych pretensyi, ale z mojej strony wymówek nie posłyszysz, gdyż przykroby mi było zwalać własną winę na kogo innego.
Przeszedł się kilka razy swoim zwyczajem tam i z powrotem, walcząc widocznie z fałszywą dumą, jaka mu piersi rozsadzała, poczem nagle zwrócił się ku mnie i zapytał:
— Nie masz do mnie żadnej prośby?
— Żadnej.
— I onic nie chcesz mnie pytać?
— Niczego nie jestem ciekawy.
— I nie masz dla mnie żadnego przyjaznego słowa?
Zrozumiałem. Przybył tu, powodowany nie żalem, że mię zostawił opuszczonego na dzikiem pustkowiu, ale z obawy o własną skórę. Choć było to zupełnie wyraźne, przemogłem się jeszcze i odrzekłem:
— Co ci po słowach? lepiej, gdy ci podam swą dłoń przyjazną.