Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/376

Ta strona została przepisana.

Wyciągnąłem rękę, a on ją uchwycił, mówiąc z wymuszonym uśmiechem:
— Dziwna rzecz, że nawet najmądrzejsi popełniają nieraz wielkie głupstwa! No, ale na szczęście jest znowu wszystko dobrze. Prowadź mię do jeńców, którzy byli tak głupi i wpadli mi w ręce. Przesłucham ich natychmiast i ukarzę.
Wypowiedział to z tak lekkiem sercem, jakby szło o rzecz błahą, naprzykład o zamknięcie któregoś z asakerów na parę godzin do ciemnicy. I nie czekając mej odpowiedzi, poszedł w górę.
Tego miałem już zawiele. Wrócił więc tu po to jedynie, aby mię znowuż w sposób obraźliwy usunąć na bok. Pożałowałem, że nie pozostał na pokładzie swego „Sokoła” i nie pojechał sobie dalej. Tu odkrył się już całkowicie. Zawiść opanowała go do tego stopnia, że nawet nie był ciekawy, jak się to wszystko stało, bo, pytając mię o szczegóły, czułby się wobec mnie poniżonym.
Nie poszedłem za nim, pozostając na miejscu. On zaś, uszedłszy kilkanaście kroków, spostrzegł, że nie idę za nim. Przystanąwszy więc, zawołał do mnie:
— Czemu nie idziesz? Nie słyszałeś, że chcę zobaczyć jeńców?
— Słyszałem.
— Chodźże więc i zaprowadź mię do nich.
— Daruj, ale nie mam ochoty.
— A to dlaczego?
— Mam ku temu powody.
— Powody? Ach, prawda! Ty zawsze i we wszystkiem masz swoje powody. Zróbże mi przyjemność i wyjaw je!
To mówiąc, zawrócił ku mnie wolnym krokiem, ja zaś zapytałem go chłodno i spokojnie:
— Czy schwytałeś kogo między Kaka a Kuek?
— Nie. A dlaczego o to pytasz?
— Sądziłem, że wpadł ci w ręce jaki łotr, którego chcesz przesłuchać teraz i ukarać.