Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/379

Ta strona została przepisana.

— Nie. Miałem na myśli tych tutaj jeńców...
— A! moich jeńców? Maszallah! Oni nie wpadli w ręce sami i nie tyś ich ułowił. To jest rezultat moich starań; ja to wytężyłem całą swą energię, siły i odwagę, aby ich dostać w moje, uważasz... w moje ręce. Sami oni nie oddali się w moc moją. Miałem tylko pięciu do pomocy, a jednak pokonałem dwie bandy łotrów i oswobodziłem sześćdziesięciu niewolników. To nie jest tak łatwa sprawa, jak może myślisz.
— No, przestań się drożyć zbytecznie, effendi. Jeńcy należą do mnie, i muszę ich zobaczyć, jakoteż zawyrokować, jaką śmiercią mają zginąć.
— Mówisz, że należą do ciebie?
— Bez wątpienia!
— Widocznie zapomniałeś swych słów, wyrzeczonych wczoraj, gdyś odbijał od tego brzegu...
— Cóż takiego?
— Okręt należy do ciebie, a brzeg do mnie.
— Przyjąłem ten warunek, i bądź pewny, że nie można mnie przyrównać do książki o pustych stronicach, którą się czyta jednako: z prawa na lewo i odwrotnie...
— To znaczy, że masz śmiałość stawiać mi opór? — zapytał, marszcząc czoło.
Parsknąłem na te słowa śmiechem i odrzekłem:
— Ja zawsze mam śmiałość mówić to, co myślę, i czynić tak, jak mi sumienie nakazuje, pomimo, że ktoś jest innego zdania.
— Rachuj się ze słowami! — krzyknął, tupnąwszy nogą, a wskazując ręką okręt, dodał: — Wiesz, ilu ludzi mam na pokładzie i jaką liczbą karabinów rozporządzam... jak również wiadomo ci zapewne, że mam na okręcie piękną, milutką, ciemną komórkę do zamykania w niej tych, którzy mi opór stawiają. Widzę, że chcesz mię doprowadzić do tego, abym użył swej mocy i ciebie w tej kajutce zamknął!...
Na te słowa chwyciłem go za ramię, aż syknął z bólu, i rzekłem: