Kazałem wszystkich czterech jeńców odnieść na osobność tak daleko, skąd rozmowa ich nie mogła być przez nas słyszaną. Nie byłem zreszą zbyt jej ciekawy, gdyż było do przewidzenia, o czem reis effendina będzie w takich okolicznościach mówił ze swymi podwładnymi.
Jeszcze kwadrans nie upłynął, gdy przywołał mię i zapytał cicho, aby nikt nie słyszał:
— Zamierzasz więc udać się na okręt i pozyskać sobie asakerów?
— Tak jest.
— Bądź pewny jednak, że nie dadzą ci się oni obałamucić!
— No, no! Nie próbuj mię w ten sposób podchodzić, bo sam jesteś dostatecznie przekonany, że niewiele nawet wypadnie mi mówić, aby ich pozyskać, i gdybyś był mądry, tobyś wiedział, co uczynić teraz.
— Mianowicie?
— Oddaj mi komendę dobrowolnie aż do Chartumu, ale w zupełności, bez żadnych zastrzeżeń!
— A cóż mi za to obiecujesz?
— Wolność tobie i twoim oficerom, którzy mają mię słuchać aż do Chartumu bez zwracania na siebie najmniejszej nawet uwagi.
— Allah akbar! Chcesz mi darować to, co jest moją własnością.
— Przecież czujesz to dobrze, że jesteś pozbawiony wolności.
— Effendi, czyżbyś naprawdę uważał za możliwe, żebym ja, sławny reis effendina, zrzekł się na rzecz czyjąś całej swej władzy?
— Nietylko jest to możliwe, ale i nieuniknione, bo, tak czy owak, wezmę twój okręt. A jeżeli wchodzę z tobą w pewne układy, to czynię to tylko z łaskawości swojej.
Twarz reisa znowu przybrała gniewny wyraz, ale opanował się, a westchnąwszy, rzekł:
— Ano, dałeś mi mata!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/392
Ta strona została przepisana.