— Bylibyśmy się dowiedzieli od niego więcej o tej El Michbaja — biadał, — a tak nie wiemy nic, prócz chyba, że to gniazdo znajduje się o godzinę stąd drogi, jeżeli oczywiście można wierzyć udzielonym nam przez niego wskazówkom.
— Owszem, można wierzyć, gdyż ja niełatwo daję się oszukać.
— No, to Bogu dzięki! A teraz mam pewną myśl, effendi. Zabierzmy się do innych jeńców, a wydobędziemy od nich tajemnicę.
— Oni sami nie wiedzą, i szkoda tylko czasu wdawać się z nimi w gawędy.
— Ależ przecie mamy zamiar napaść na El Michbaja i, nie znając miejscowości...
— Jest tu wśród nas ktoś, co nam udzieli dokładnych wiadomości o wszystkiem.
— Któż to jest, effendi?
— Ja sam!...
— Allah! Czyżbyś chciał udać się sam na wywiady?
— Tak jest.
— Dajże pokój, bo narazisz się na niechybną śmierć!
— Wyszedłem zwycięsko z większych jeszcze niebezpieczeństw...
— O, nie będzie to tak łatwe! Gdy ukradkiem zapuścisz się w nieznaną okolicę, możesz się najniespodziewaniej natknąć na wroga.
— A któż ci mówił, że udam się tam ukradkiem?
— Bo przecie nie otwarcie...
— Owszem. Niewidzialny mógłbym się tam dostać jedynie w nocy; ale czyż mógłbym wówczas odnaleźć po ciemku właściwą ścieżkę? Nie! Więc pójdę tam w dzień, i to tak, jak mię widzisz.
— Niechże mnie Allah strzeże przed dyabłem i wszystkimi jego wnukami i prawnukami... Poznają cię tam i, pochwyciwszy, zamordują odrazu!
— Mnie się zdaje, że tam nie będzie ani jednego
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/407
Ta strona została przepisana.