Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/410

Ta strona została przepisana.

wie, co mu powiedzieć, ale oczywiście coś takiego, w czem nie byłoby ani słowa prawdy. Bo choć kłamstwo jest rzeczą bardzo brzydką, ale w tych warunkach, w jakich się znalazłem, i wobec takiego, jak mój, celu, traciło ono swą brzydotę i sumienia mego nie brudziło. Zresztą należę do ludzi, którzy znają granice między kłamstwem a nieprawdą, tak, jak się ją rozróżnia między niecnym podstępem a fortelem.
Jeździec był ogromnie zdziwiony widokiem obcego człowieka w tych stronach. Zatrzymał swego konia, owiniętego w siatkę, chroniącą go od much, i zmierzył mię surowym a przenikliwym wzrokiem; po chwili jednak skrzyżował ręce na piersiach i rzekł: „Salam aleikum". Domyśliłem się z tego, że należał do wyznawców surowej reguły, która nakazuje, aby jedździec pierwszy pozdrowił człowieka, idącego pieszo. Odrzekłem też w jego dyalekcie:
— Aleikumus selamu wa rahmatu llai wa barakatu! Pokój niech będzie z wami, zmiłowanie i błogosławieństwo Boże!
— Jesteś tu obcy? — spytał jeździec, biorąc pistolet do ręki.
— Tak.
— I nigdy tu jeszcze nie byłeś?
— Nigdy.
— Pocóż tu przybywasz?
— Mogę to powiedzieć tylko człowiekowi, który posiada tu władzę.
— Któż to ma być?
— Nie wiem.
Podczas szybkiej tej wymiany pytań i odpowiedzi patrzyłem bez cienia obawy lub zmieszania w oczy jeźdźcowi, — spojrzenie zaś jego stawało się coraz surowszem.
— A wiesz, gdzie jesteś? — pytał dalej.
— Prawdopodobnie niedaleko Michbaja.
— Allah! Jesteś obcy, a jednak znasz tę nazwę! Gdzieżeś to ją podsłuchał?