Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/413

Ta strona została przepisana.

— Nie miałem potrzeby podsłuchiwać; dowiedziałem się jej w drodze zwykłej i najzupełniej uczciwej.
— Od kogo?
— I to mogę powiedzieć tylko gospodarzowi tej miejscowości.
— Chodź więc za mną.
Wezwanie to brzmiało nie jak rozkaz, ale raczej jak groźba. Jeździec zsiadł z konia, a puściwszy go na trawę, poprowadził mię na przełaj przez krzaki ku wązkiej ścieżce. Tu przystanąwszy, rzekł:
— Jeżeli istotnie chcesz się zobaczyć z władcą El Michbaja, to idź przede mną. Wiedz jednak, że gdyby się okazało, żeś zdrajca i podstępnie chcesz wedrzeć się do tego zakątka, to opuścisz to miejsce albo jako trup, i to w kierunku rzeki, albo żywy, jako niewolnik. A teraz naprzód!
Wydostawszy pistolet i odwiódłszy kurek, postępował za mną z gotową do strzału bronią. Oczywiście podobny spacer, gdy się ma za plecami lufę, nabitą prochem i ołowiem, nie należy do przyjemności, zwłaszcza, że tu lada potknięcie się mogło spowodować wystrzał.
Ścieżka wiła się licznymi zakręty pomiędzy drzewami, aż nareszcie dostaliśmy się do jakiegoś płotu, w rodzaju sztachet. Na wezwanie mego „przewodnika" otwarto furtkę i, gdyśmy weszli, zamknięto ją natychmiast.
Znalazłem się nagle wśród osady, zabudowanej licznemi chatkami, rozrzuconemi na sporej przestrzeni. Wśród chat owych uwijały się postacie, wcale nie budzące zaufania. W głębi osady zauważyłem większe budynki, dobrze zabezpieczone, a przed nimi leżały stosy kajdan, łańcuchów i jarzem. Domyśliłem się, że były to więzienia, w których przetrzymywano liczny rekwik, wspomniany przez Hubara.
Byłem więc w samym środku El Michbaja. Powodowani ciekawością mieszkańcy osady otoczyli mię natychmiast gromadą. Rozejrzałem się naokoło, ale na