szczęście nie znalazłem ani jednej znajomej twarzy. Przeszedłem wśród tego ludzkiego szpaleru aż do budynku, urządzonego staranniej od innych, co świadczyło, że mieszkał tu sam władca.
— El gallad![1] — krzyknął mój przewodnik, gdy stanęliśmy przed progiem, i wprowadził mię do środka.
Ściany domu sporządzone były z chróstu i wylepione gliną. W wielkiej izbie u sufitu wisiały przymocowane jaja strusie, jako symbol nieśmiertelności. Osobna nisza, zwrócona ku Mekce, służyła za miejsce modlitwy. Na ścianach zawieszone były ciężkie miecze, batogi i rzemienie. W kącie izby stała ławka, na której wymierzano kary cielesne, obok zaś tkwił kloc, a na nim zatknięty topór do ścinania głów. Było to mieszkanie... bardzo pobożnego muzułmanina!
Siedział właśnie na dywanie i przesuwał w rękach paciorki różańca, mrucząc pod nosem modlitwę.
Wtem wszedł do izby olbrzymiego wzrostu murzyn, chwycił jeden z wiszących na ścianie mieczów i, nie mówiąc ani słowa, stanął obok mnie. Był to „poczciwy" gallad, który tak przywykł do swej czynności, że nawet nie pytał o rozkazy...
Modlący się gospodarz domu rzucił różaniec na ziemię i rzekł do mnie, groźnie przewracając oczami:
— Życie twoje wisi na włosku!... Na jedno skinienie moje miecz, jak błyskawica, przelecieć może przez twoją szyję, i ani spostrzeżesz, jak się to stało. Słyszałeś nazwisko Jumruk el Murabit?[2]
— Nie, nie znam tego nazwiska — odrzekłem.
Na słowa moje kat podniósł miecz do góry, ale pobożny muzułmanin dał mu jakiś znak i mówił dalej:
— Nie było jeszcze takiego, który, nie znając tego imienia, wyszedł stąd z głową na karku. Ty jesteś pierwszy, dla którego robię wyjątek, bo z oczu patrzy ci taka niewinność, jakbyś był małem dzieckiem...
No, no! — pomyślałem sobie. — Mam więc oczy