Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/416

Ta strona została przepisana.

Musiałem przerwać, bo człowiek, noszący nazwisko „Pięść świętego”, zerwał się, jakby mu kto rozpalone żelazo do ciała przylożył, i począł wrzeszczeć:
— Hamdulillah! Nareszcie będę ich miał! Idą sami w moje ręce, jak glupie muchy na lep! „Pięść świętego“ zdusi ich! zmiażdży ich na proch! Gdzież oni są? mów mi zaraz!
— Okręt ich stoi na kotwicy w najbliższym zakręcie Nilu, nieco w górę!
— Tak blizko? Czemu nie popłynęli dalej? dlaczego aż tam zarzucili kotwicę?
— Bo zamierzają napaść na El Michbaja...
Słowa te przeraziły Jumruka.
— Napaść na El Michbaja? — pytał drżącym nieco głosem. — Ależ oni nie wiedzą o tej miejscowości!
— Owszem, wiedzą, bo tak długo katowali Abu Rekwika, aż biedak musiał wyznać. Ale nie można mu tego brać za złe; wyobraź sobie, ciało odpadało mu kawałkami od kości...
— Więc... Abu... Reeekwik zna... znajduje się w ich mocy? — wystękał przerażony.
— Tak, jako ich jeniec, i to nie sam, lecz razem ze swymi ludźmi, z tymi, którzy z Chor Omm Karn do niego po rekwik przybyli.
— Opowiadaj! co dalej? — rozkazał, rzucając się na dywan.
— Nazywam się Ben Sobata i pochodzę z Guradi, po tamtej stronie gór Katul. Abu Rekwika znam oddawna i utrzymuję z nim stosunki handlowe. Nabytych u niego niewolników transportuję przez stepy Bajuda do Berberu. Droga ta jednak jest obecnie bardzo niebezpieczną, musiałem więc poszukać innej, a mianowicie tej, którą uczęszcza karawana Abu Rekwika. No, i skutek był taki, że... jak się przekonasz...
Tu wyjąłem z kieszeni woreczek z proszkiem złotym, po który on wyciągnął skwapliwie rękę, a ważąc zawartość, ozwał się:
— Maszallah! Widocznie masz do mnie wielkie