Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/419

Ta strona została przepisana.

będzie przypuszczał, że zostałem uwięziony, i może z zemsty pomordować wszystkich swych jeńców.
— Ach, prawda! ten podwakroć..., nie, trzykroć... czterykroć podły pies może to zrobić! Wobec tego powrót twój na okręt, niestety, jest niezbędny. Zresztą musisz zobaczyć się z Abu Rekwikiem i pocieszyć go, że widziałeś się ze mną... Ale pieniądze zostaw u mnie, bo niebezpiecznem byłoby zabierać je, udając się do tych rabusiów.
— Dobrze, proszę cię nawet o to, gdyż u ciebie będą bezpieczniejsze, niż w mojej kieszeni.
— Podziwiam twoją szlachetność, zarówno, jak i odwagę. Wiesz co? Musimy uwolnić jeńców jeszcze tej nocy; jutro może być już zapóźno, bo może rano spotkać ich śmierć. Mnie jednak nie wystarcza wiadomość, gdzie stoi okręt; muszę sam go widzieć. Czy potrafisz zaprowadzić mię tam, pomimo zapadającego zmroku?
— Owszem, potrafię.
— W takim razie udamy się tam zaraz po modlitwie, a tymczasem ja pójdę wybrać sobie na tę wyprawę wojownikow.
— Weźmiesz i mnie?
— Oczywiście. Ponieważ zaś stracenie jeńców mogłoby nastąpić dopiero jutro rano, więc do tego czasu nie masz potrzeby śpieszyć się i możesz tu zostać dłużej.
To postanowienie nie było mi na rękę. Nie zaprotestowałem jednak, aby nie zbudzić w nim podejrzenia, jakkolwiek zaufanie, którem mię „Pięść świętego“ darzyła, poczęło mię już nudzić na dobre, i przemyśliwałem tylko nad tem, w jakiby sposób dostać się nareszcie na pokład swego okrętu, nie tracąc niepotrzebnie czasu.
Zapytał mię w końcu, dlaczego noszę plaster na twarzy, na co mu odrzekłem, że podczas ostatniego polowania na niewolników otrzymałem niebezpieczne cięcie w twarz. Okoliczność ta jeszcze bardziej wzmogła sympatyę jego ku mnie.