Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/426

Ta strona została przepisana.

— Już ją znalazłem — odrzekł Sali zmienionym głosem. — Wiem, że jutro zobaczę się z nim, i to napełnia mię taką radością, jaką odczuwają drzewa przed nadchodzącą wiosną. Allah niech ci użyczy spokojnego snu tej nocy i wesołego przebudzenia się, o świątobliwy Jumruku!
A więc poznał mię i był przekonany, że go uratuję i że Jumruk jutro już nie będzie mógł dręczyć go więcej. Życzenie spokojnego snu i wesołego przebudzenia się było wypowiedziane dwuznacznie z ironią. A gdy ktoś w podobnem położeniu może zdobyć się na ironię, to widocznie czuje, że nie jest nieodwołalnie zgubiony, i tli w nim iskra nadzieji w ocalenie.
Po modlitwie, zwanej aszia, posłał Jumruk po pięciu ludzi, którzy mieli nam towarzyszyć w wycieczce nad rzekę, poczem zapytał mię:
— Czy znasz mowę Szyluków?
— Znam.
— A Nuerów?
— Również.
— Czy może i Dinków?
— Niestety, ich narzecza już nie rozumiem.
Gdybym był odpowiedział twierdząco, mogłoby to wzbudzić w nim podejrzenie, bo musiał pamiętać z mego opowiadania oświadczenie, oczywiście fałszywe, że po drugiej stronie Białego Nilu znalazłem się poraz pierwszy. W rzeczywistości zaś narzecze Dinków znałem doskonale, bo w czasie wyprawy na Południe ćwiczyłem się w ich mowie codziennie, a czasu i sposobności nie brakowało mi ku temu. Pytanie jego atoli co do znajomości wzmiankowanych narzeczy, jak się niebawem przekonałem, nie miało na celu przyłapania mię, czy wypróbowania prawdziwości słów moich, lecz miało swe źródło w innej przyczynie. Oto przed chwilą wszedł do izby tęgi, doskonale uzbrojony drab. Musiał być niepoślednią tu osobistością, gdyż ubrany był wcale dostatnio, a można to było wnosić i ze sposobu powitania mnie, bo ukłonił mi się z lekka, a tak