Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/44

Ta strona została przepisana.

dzie nie stało, bo upadłem w bujną trawę, ale odniosłem bardzo nieprzyjemne wrażenie.
Wół złamał nogę i oczywiście nie mógł się podnieść, wskutek czego należało zaufać jedynie sprawności własnych nóg. A tu muzabir był już o jakich dwieście kroków odemnie, poza nim zaś w znaczniejszej o wiele odległości biegł mokkadem i asakerzy. Tych ostatnich nie było się co obawiać, ale muzabir mógł mię jednak niebawem dopędzić; a że był uzbrojony, ja zaś nawet noża nie posiadałem, więc szanse walki były nierówne i wynik jej dla mnie niepewny. Ufając jedynie własnej zręczności, nie uciekałem dalej i postanowiłem zaczekać, aż się do mnie przybliży. Jakoż niebawem nadpędził i już z daleka wycelował z pistoletu, wołając:
— Zdechnij, psie, od kuli, skoro nie chciałeś dyndać na stryczku!
I wypalił, lecz nie trafił, jak tego z góry byłem pewny, bo żeby w galopie na odległość stu kroków, trafić celnie z pistoletu, na to trzeba lepszego niż on strzelca. Chybiwszy, wetknął jednorurkowy pistolet za pas i wyjął taki sam drugi, poczem strzelił powtórnie...również w przestrzeń.
To rozstrzygnęło sprawę na moją korzyść. Byłbym się teraz założył, że pokonam groźnego dotąd przeciwnika.
Wetknąwszy i drugi pistolet za pas, wyjął natomiast nóż. Ze złości jednak, że chybił dwa razy, tudzież z wielkiego podniecenia, a może gwałtownej chęci dostania mię znowu w swe ręce, nie władał widocznie należycie swym wierzchowcem i, zamiast osadzić wołu tuż koło mnie, wyminął mię, popędziwszy nieco dalej, ściągnął wprawdzie natychmiast zwierzę cuglami, by zawrócić, ale nagle poskoczyłem ku niemu w gwałtownych susach, jak tygrys, i w okamgnieniu znalazłszy się na grzbiecie wołu, objąłem przeciwnika wpół, przygniatając mu ramiona do piersi. Wół spłoszył się i pognał w galopie dalej.