Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/451

Ta strona została przepisana.

Nareszcie nadszedł czas pożegnania... Była to chwila bardzo przykra dla stron obu. I nie dziw! Wszak zżyliśmy się z sobą, przechodząc wspólnie tyle niebezpieczeństw i przygód.
— Odchodzisz więc od nas, effendi — ozwał się stary onbaszi[1], który zawsze lgnął do mnie, — i zdaje mi się, że moje najmilsze wspomnienia pójdą za tobą. Bez ciebie podróż nie ma żadnego uroku ani przyjemności. To też, skoro tylko przybędę do Chartumu, odrzucę szablę i zajmę się czem innem. Allah niech będzie z tobą tak często i długo, jak my o tobie myśleć będziemy.
I stary żołnierz, podniósłszy ręce do oczu, odsunął się na stronę.
Jeden tylko z pośród całej załogi nie chciał mi podać ręki na pożegnanie, a tym był Azis, ulubieniec reisa effendiny. Rzekł mi na pożegnanie:
— Nie żądaj ode mnie, bym ci podał rękę, skoro jesteś wrogiem mego „pana".
— Cieszy mię ta twoja wierność — odrzekłem, — ale nie daje ci ona prawa do tego, byś mię nienawidził. Jeżeli twój pan czuje się obrażony, to jego tylko wina. Pozdrów go ode mnie poraz ostatni i powiedz, że pomimo wszystko nie jestem mu wrogiem.
Odprowadzeni przez wszystkich aż na brzeg, wsiedliśmy na szachturę i odbiliśmy od brzegu. Przykro było zarówno mnie, jak i pozostałym, że pożegnanie moje z „Sokołem" nie było takie, jakiem powinno było być, tem bardziej, że do reisa effendiny nie czułem nienawiści i nawet przeciwnie — lubiłem go.

Długo płynęliśmy, milcząc. Poza nami na południu pozostały okolice, w których przeżyliśmy krótką wprawdzie, ale brzemienną w zdarzenia chwilę. Prąd wody niósł nas powoli do celu. Minąwszy Mangarah, wylądowaliśmy na brzeg, ażeby w dzień nie przepływać koło wyspy Aba.

  1. Kapral.