wyszedł z sieni szybkim krokiem i natknął się nieomał na mnie, Był to... reis efiendina!
Uczynił w pierwszej chwili ruch taki, jakby chciał ustąpić z drogi, ale spostrzegłszy, że to ja, chwycił rękojeść szabli i ostro spojrzał mi w oczy. Staliśmy naprzeciw siebie parę sekund, mierząc się wzrokiem, poczem on cofnął rękę, splunął i rzekł:
— Jesteś dla mnie hawa, zupełnie el hawa er raik![1]
Ubodło mię to lekceważące odezwanie, i z trudem tylko zdobyłem się na spokojny uśmiech. Twierdzenie jego, że ja dla niego nic nie znaczę, rzecz prosta — świadczyło tylko o jego własnej nieudolności. Gdyby bowiem był choć odrobinę miał nadziei, że z walki ze mną wyjdzie obronną ręką, byłby się na mnie porwał niewątpliwie. Wolał jednak odejść, udając, że mię lekceważy.
Rozejrzałem się w przystani, czy nie zobaczę „Sokoła”, lecz go tam nie było. Przypadkowo tylko dowiedziałem się, że okręt reisa effendiny zatrzymał się przed dwoma dniami o wiele dalej, koło Ras[2] Omm Derman, naprzeciw tak zw. Szedrah Mahode, i że reis effendina nie pozwolił nikomu z załogi opuścić pokładu. Skutek tego zarządzenia był taki, że w krótkim czasie wszyscy, prócz trzech oficerów... dezertowali, zabierając swoje manatki, Niestety, nie spotkałem się z żadnym ze zbiegłych asakerów i musiałem nawet skwitować z pożegnania się z Muradem Nassyrem oraz jego miłą „turkawką”, bo czas naglił nas do odjazdu.
Dla ścisłości dodaję, że później spotkałem się jeszcze kilka razy z reisem effendiną. Nie nazywa się on już Achmed el Inzaf, lecz jakoś inaczej. Oddawna nie jest reisem effendiną i został mianowany bardzo wysokim urzędnikiem, co mię zresztą ani ziębi, ani grzeje.