Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— Puść mię, psie! — syczał muzabir, — bo obaj połamiemy karki!
— Mnie się nic nie stanie, nie bój się; ale z twoich żeber będą tylko kawałki, jeżeli nie wypuścisz noża z ręki.
I istotnie wypuścił nóż, jęcząc przytem:
— Puść mię, bo się duszę. Zgniotłeś mi piersi... nie wytrzymam...
— Zbyteczne narzekanie, bo jeszcze nic ci się nie stało. Ale skoro tylko będziesz stawiał choćby najmniejszy opór, uduszę cię. A masz dowód, jak silne są moje ramiona; jeden ruch, i zginiesz. Skieruj teraz wołu nalewo!
Moi towarzysze przebiegli już byli sawannę na przełaj i wtargnęli właśnie w las, a ścigający nas pozostali daleko za nami. Zadaniem mojem było teraz dopędzić jak najprędzej Ben Nila i Selima, ale nie sam, tylko z muzabirem, i dlatego kazałem mu kierować wołu w ich tropy, ku łódce. Ściskałem jeźdźca tak potężnie, że niemal żebra trzeszczały. Jęczał biedak ogromnie, ale musiał robić to, co mu kazałem, w obawie, bym go nie zgniótł na śmierć.
Wół tymczasem pędził przez sawannę w kierunku lasu, gdzie zniknęli byli przed chwilą moi towarzysze, a niebawem i ja ze swoim jeńcem wjechałem do tegoż lasu. Nagle spostrzegłem, że muzabir podniósł nogę i widocznie chciał ją przełożyć na drugi bok, by wydrzeć się łatwiej z mych objęć. Nie mogłem — rzecz prosta — dopuścić do tego, aby muzabir uciekł, gdy już raz dostał się w moje ręce, i choć puściłem go na chwilę z objęć, to jednak po to, by lewą ręką chwycić go za gardło, a prawą wymierzyć mu w skroń ogłuszający cios. Tym sposobem opanowałem go w zupełności, a wyrwawszy uzdę jedną ręką, drugą objąłem go silnie, by nie spadł. Wół biegł dalej, unosząc nas obu pomiędzy drzewami, ale pozycya moja była tak niewygodna, że lada przeszkoda obawiałem się katastrofy. Mogłem był naprzykład zawadzić o gałąź, a stra-