Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/54

Ta strona została przepisana.

w tem miejscu naprzeciw niema drzew, a więc napewno osiągnęliśmy już wysokość sawanny. Wiosłując teraz w żywszem tempie, popłynęliśmy jeszcze kawał, poczem skręciliśmy wpoprzek maijeh ku przeciwnemu brzegowi. Uwiązawszy tam łodzie, poczęliśmy nasłuchiwać, a nie zauważywszy nic podejrzanego, weszliśmy chyłkiem w las. Księżyc wzbił się był już wyżej na niebo i przeświecał przez rzadkie gałęzie drzew. Ja szedłem naprzód, a za mną w pojedynkę emir, Ben Nil i asakerzy. Niebawem dotarliśmy do sawanny, na końcu której błyszczało Światło. A więc seriba była niedaleko. Podążyliśmy dalej i dopiero w pobliżu seriby zatrzymałem pochód, wysuwając się sam w celu rozpatrzenia się w sytuacyi.
Tokule, jak to poprzednio zauważyłem, stały na brzegu lasu. Tuż w pobliżu nich rozpalone było wielkie ognisko, zapewne w celu zabezpieczenia się od komarów. Przy niem siedział mokkadem ze wszystkimi swymi asakerami. Nie zadał sobie nawet trudu ustawienia warty; nie przeczuwał widocznie nic złego, co wnosiłem również i z tej okoliczności, że żaden z obozujących nie miał przy sobie flinty. Cieszyło mię to bardzo, gdyż sądziłem, że unikniemy rozlewu krwi, bo chociażbyśmy nawet schwytali mokkadema i powiesili go, to asakerów mógł potem reis effendina ułaskawić.
Powróciłem do oddziału, by go podprowadzić jeszcze bliżej. Ogień był rozłożony w takim punkcie, że cień jednego z tokulów zaciemniał miejsce, na którem się zatrzymaliśmy. Chciałem właśnie porozumieć się z reisem effendiną, w jaki sposób wykonać napad, gdy wtem wziął mię on pod ramię, pociągnął na bok i szepnął:
— Chodź tu, bo mogą cię zastrzelić.
— Co mówisz? Przecie te draby nie mają nawet przy sobie karabinów. Napadniemy na nich nagle i...
— Effendi — przerwał mi Ben Nil, który postępował za mną, jak cień, — nieprzyjaciele będą wystrzelani