Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/55

Ta strona została przepisana.

wszyscy, prócz jednego mokkadema; tak nakazał reis effendina...
— Milcz! — przerwał mu reis i, wskazawszy asakerom cel, zakomenderował:
— Baczność! ognia!
Padło dwadzieścia strzałów, które z tak małej odległości musiały być celne i poraziły wszystkich co do jednego, tylko mokkadem zerwał się i patrzył ku nam osłupiały.
Odgadnąwszy, co ma nastąpić, nie pobiegłem do ogniska, lecz ku brzegowi odnogi maijeh, gdzie były krzaki.
— Dokąd, effendi? Drab stoi przy ognisku; trzymaj go!
To mówiąc, puścił się z żołnierzami w kierunku ogniska, gdy tymczasem mokkadem rozglądał się, gdzie uciekać. Od strony lasu miał nas, na sawannę niebezpiecznie, bo rozjaśniona światłem księżyca; pozostała więc mokkademowi jedyna droga ku wodzie, gdzie mógłby jeszcze znaleźć ostateczną deskę ratunku. Jakże się jednak zawiódł nieborak, skoro, dotarłszy do krzaków, natknął się na mnie. Zawrócił szybko, krzycząc:
— Allah! Effendi! niech go ziemia pochłonie!
Nie zdradzał przytem zamiaru zrobienia użytku z broni, pokładając całą nadzieję jedynie w ucieczce. Skierował się więc na sawannę, gdy wtem obskoczyli go ze wszystkich stron asakerzy. Nie troszczyłem się już o to, co z nim zrobią, i wolałem pośpieszyć do ogniska, gdzie mogła być komuś potrzebna pomoc. Przekonałem się tu, że dziewięciu łowców było zabitych, reszta zaś, ranni, jęczeli z bólu. Tego wcale sobie nie życzyłem.
Reis effendina stał opodal i przypatrywał się, co robię. Podszedłem ku niemu i, oburzony do najwyższego stopnia, zapytałem:
— Czy to było konieczne? Czemu nie powiedziałeś mi tego przedtem? Toż zupełnie mogło się było obyć bez mordu!