sobie wielką jego wdzięczność, którą też później okazał mi w czynie.
Jadąc bez przerwy, przebyliśmy wpoprzek nieduży las i znaleźliśmy się nad brzegiem rozległego jeziora. Na krawędzi wody unosiły się małe próżne łódki, a dalej wokoło jeziora można było widzieć pola uprawne i nieprzejrzane pastwiska. Naprawo od nas wznosiło się strome wzgórze, które wobec bezbrzeżnych równin tych okolic wydało nam się czemś nadzwyczajnem. Na szczycie wzgórza sterczał wysoki parkan, z ostrych palów urządzony. W połowie parkanu znajdowała się furta, z której właśnie poczęli wychodzić parami naprzeciw nam jacyś ludzie. Za pośrednictwem tłómacza dowiedziałem się, że ów stary naczelnik z przysiółka, zawiadamiając przez swych posłów zawczasu mieszkańców tutejszych o naszej wyprawie, zalecił im, by zgotowali nam przyjęcie jak najuroczystsze i najwspanialsze.
Dowódca Borów, znający dobrze miejscowe zwyczaje, pouczył nas, jak mamy się zachować wobec tych ludzi, idących ku nam z owacyami. Ustawiliśmy się więc w dwa rzędy, w ten sposób, że w pierwszym byli sami jeźdźcy, a w drugim woły juczne i poganiacze. Przed frontem mieli się ustawić dowódcy, a więc reis effendina, naczelnik Borów i ja. W takim porządku mieliśmy postępować naprzód, krzycząc co sił i strzelając na wiwat z rozmaitej broni. Reszty mieli dokonać Gokowie.
Na szczęście, teren był tego rodzaju, że mogliśmy się w takim ordynku ustawić i postępować po równinie w stronę wzgórza. Miejsce to, jak się później dowiedziałem, było przeznaczone wyłącznie na igrzyska i zabawy mieszkańców Wagundy. Przed frontem na samem czele postępował reis effendina, mając po lewej ręce naczelnika Borów, po prawej zaś Agadiego w roli niezbędnego tłómacza. Dalej szedłem ja z adjutantem, który sam mi się narzucił. Był to ów szczęśliwy posiadacz oprawy okularów, który zdołał naprędce
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/66
Ta strona została przepisana.