Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/70

Ta strona została przepisana.

— Niestety, jako zastępca wicekróla, nie mogę cierpieć tego rodzaju błazeństw, bo one znieważają jego powagę.
— Ja jednak wcale nie miałem zamiaru obniżać powagi wicekróla, lecz myślałem tylko o tem, jakby przedewszystkiem możliwie najlepiej usposobić dla nas Goków. Przyszłość zresztą najlepiej okaże, czy kedyw z powodu mego zachowania się utraci tron... Trzeba się najpierw namyślić, czy i za co należy kogo ganić.
— Przyznasz jednak, że moja mowa była o wiele wytworniejszą od twojej.
— W mojem pojęciu... tak. Ale czy wygłaszałeś ją do mnie?
— No, nie; do Goków.
— A zatem oni jedynie rozstrzygać mają prawo. A że rozstrzygnęli na moją korzyść, przekonałeś się przecie.
Odpowiedź ta znalazła niebawem potwierdzenie w zachowaniu się Goków. Dowódca ich, który, zarówno, jaki wszyscy jego poddani, brał czynny udział w manifestacyi, wydobył się teraz z wirowiska i chwycił żerdź, służącą jako sztandar. Na żerdzi tej rozpostarta była wypchana skóra małpy. Na znak ten wszyscy jego podkomendni ustawili się nanowo w porządku, a kilku starszych, zapewne radnych miejskich, naradzało się krótko pod przewodnictwem naczelnika, który następnie rozmawiał chwilę z dowódcą Borów i wreszcie przemówił do reisa effendiny, oczywiście za pośrednictwem tłómacza:
— Wiem, panie, co was sprowadziło do nas: chcecie ratować nas przed groźnem niebezpieczeństwem. Pomówimy o tem później obszerniej i obmyślimy środki. Teraz zaś obowiązkiem moim jest powitać cię serdecznie i pozdrowić. Słyszałem, że jesteś ulubieńcem kedywa. My wprawdzie nie jesteśmy jego poddanymi, ale to wcale nam nie przeszkadza przyjąć was jak serdecznych przyjaciół. Bądźcie więc moimi gośćmi, jak długo się wam spodoba.