Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/72

Ta strona została przepisana.

rzyli kolumny i z paradą wielką poprowadzili nas ku wyłomowi w parkanie na wzgórzu. Zrazu jechałem obok emira, wnet jednak przyczepił się do mnie mój czarny adjutant, napuszony, jak indyk. Zdawało mu się, że zaszczyt, który mię spotkał, spływał w pewnej mierze i na niego; stąd też przybrał postawę poważną i wyniosłą, a w istocie śmieszną z powodu tej właśnie zarozumiałości.
Wydostawszy się na szczyt wzgórza, spostrzegliśmy równą i obszerną płaszczyznę, z trzech stron kończącą się stromemi spadzistościami, tak, że jedynie tą drogą, którąśmy przyszli, można się tu było dostać, Teren więc do obrony przedstawiał się wcale korzystnie. Wieś sama, złożona z typowych okrągłych chat, znajdowała się w pośrodku tego płaskowzgórza, a naokoło niej sterczały gęsto wbite w ziemię pale i częstokoły. Przestrzeń poza obrębem chat podzielona była tu i ówdzie płotami na małe przegrody, dokąd spędzano na noc bydło.
U otwartych „bram" wsi pozsiadaliśmy ze swych rogatych wierzchowców, puszczając je na przyległe błonia, i weszliśmy do osady Goków, witani serdecznemi owacyami przez tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyjść na spotkanie nasze na plac zboru.
Dla mnie i reisa efiendiny wyznaczono największą i najokazalszą chatę; innych rozkwaterowano pojedyńczo po całej wsi. Następnie zabito kilkanaście sztuk bydła i rozpalono ognie w celu upieczenia mięsa. Co do mnie, to nie miałem najmniejszej ochoty zakwaterowywać się wewnątrz brudnej chaty, wśród milionów rozmaitych skaczących, latających i pełzających żyjątek; wolałem pozostać w nocy pod gołem niebem.
Mimo znużenia długą podróżą, zabrałem emira, naczelnika i tłómacza i obszedłem z nimi cały teren dla przekonania się, o ile miejscowość była odpowiednią do obrony przed napadem nieprzyjaciela. Mojem zdaniem, nagły napad można było od biedy jako-tako odeprzeć. Inaczej atoli rzeczby się miała