Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/82

Ta strona została przepisana.

dziemy jego śladami aż tu i w chwili, gdy urządzi atak na wieś, natrzemy na niego z tyłu.
— Bardzo to ładnie, ale w jaki sposób wytłómaczysz to wszystko Gokom, skoro nie znasz ich języka!
— Jakoś to się zrobi. Może bodaj jeden znajdzie się między nimi, który umie cośkolwiek po arabsku; zresztą nauczyłem się już kilku słów, i te przy pomocy gestykulacyi może mi wystarczą.
— A no, jeżeli tak, to niema czego zatrzymywać się tu dłużej, Czeka nas nielada marsz przez trzy dni. Pytanie tylko, co będziemy jedli w drodze?
— Znajdą się przecie jakieś owoce, jakaś zwierzyna; zresztą zjedliśmy wczoraj tyle, że powinniśmy być co najmniej przez dwa dni syci.
Nie oglądając się nawet ku wsi, ruszyliśmy w drogę. Zaledwie jednak uszliśmy kilkaset kroków, usłyszałem poza sobą coś, jakby czmychanie psa, który stracił ślad swego pana. Obejrzałem się, przygotowując karabin do strzału. Ktoś szedł śladami naszymi. Po chwili przekonaliśmy się, że nie było się czego obawiać, bo prześladowcą naszym był Selim. Rozpuścił on nogi długie, jak kilometry, i wołał:
— Stój, effendi! Dokąd uciekasz?
— Powiedz raczej, dokąd idziesz ty?
— Chcę iść z wami! — odparł, zatrzymując się koło nas.
— To zupełnie zbyteczne; zostań sobie z Bogiem tutaj.
— Jakto? nie chcesz mię wziąć, mnie, najdzielniejszego bohatera?
— A ciebie, ciebie, bo zawsze przynosisz nam nieszczęście, ilekroć tylko wybierzesz się z nami.
— Na Allaha, effendi! nie mów tak! Toż błogosławieństwo towarzyszy wszystkim moim krokom. Dokąd chcecie iść? dlaczego uciekliście wczoraj ze wsi?
— Bo spotkała mię niewdzięczność,
— Och, to prawda. Wszyscy asakerzy żałują cię i pocieszają się jeszcze, że wrócisz. Ja wstałem naj-