dowało się nieduże błotniste jezioro, którego brzegi, zarośnięte trzciną, sięgały aż po las. Zdjąłem karabin z ramienia, by, skradłszy się pocichu nad brzeg, upolować jakiego ptaka.
— Czy i ja mogę pójść z tobą, effendi? — zapytał Ben Nil. — Wiesz, że wcale nieźle strzelam.
— Dobrze, chodź!
— I ja pójdę! — dorzucił Selim. — Przed mojemi kulami drży wszelka zwierzyna.
— I ucieka, wcale nie postrzelona... Nie, Selimie, zostaniesz tutaj, na krawędzi lasu, i to będzie o wiele korzystniej. Tylko pamiętaj! nie ruszaj się z miejsca, abyśmy potem nie tracili czasu na szukanie ciebie. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, effendi. Będę tu stał, jak mur. Masz zresztą moje przyrzeczenie, że każdy twój rozkaz wypełnię co do joty. Tylko spraw się dzielnie i przynieś co do zjedzenia.
Obaj z Ben Nilem poszliśmy ostrożnie, okrążając naokoło bagno, aż niemal na drugą jego stronę, skąd przez lukę w zaroślach trzcinowych otwierał się widok na wodę. I istotnie spostrzegliśmy na wodzie dwa wspaniałe żórawie, że jednak były stare i do jedzenia nieprzydatne, dałem im spokój, skradając się dalej, gdzie bujała na fali para młodych dzikich gęsi. Sudańczycy nazywają te rosłe, tęgie ptaki zikzakami, a to dlatego, że wydają one głos „zik-zak".
Gdyśmy się chyłkiem zbliżali w ich kierunku, nagle wzmiankowane żórawie, które były od nas dość już daleko, zerwały się i pofrunęły ponad jezioro, a następnie ponad naszemi głowami.
— Co to? — spytałem pocichu Ben Nila, zatrzymując się wśród trzciny. — Ktoś wypłoszył żórawie? Ktoby to był, u licha?
— Może spostrzegły nas i ulękły się.
— W takim razie uciekałyby w przeciwną stronę, nie zaś ku nam.
— Ach, wiem! zapewne wypłoszył je Selim.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.3.djvu/86
Ta strona została przepisana.