Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

konia, ale napróżno. Niebardzo zadowolouy, wróciłem po Halefa.
— No i cóż? Natknąłeś się na wartę? — — zapytał mały Hadżi, oddając mi konia.
— Nie.
— To może spostrzegłeś obóz?
— Tak. — Co za lekkomyślna nieostrożność ze strony szeika! Przecież mógł być pewien, że go będziemy ścigali, i nawet warty nie ustawił!
— To było zbyteczne, bo obóz już zwinięto.
— Co? Ruszyli dalej?
— Tak jest. Zdaje mi się, że szeik wydał ku temu rozkaz zaraz po przybyciu na miejsce.
— Dokąd się skierowali?
— Nie wiem, ale sądzę, że się wkrótce dowiemy. Nie spuścimy ich z oka tak długo, dopóki nie odbierzemy naszych koni.
— Mam nadzieję, że na ich szczęście stanie się to dzisiaj jeszcze, gdyż wcale nie mam ochoty wlec się za nimi dłużej i, skoro tylko stracę cierpliwość, wystrzelam ich co do nogi! Jeżeli chcą kraść konie, to nic przeciw temu nie mam, gdyż kradzież taka uchodzi w tym kraju za czyn heroiczny i chwalebny, ale że pokusili się właśnie o nasze konie, mając ich miljony do skradzenia na kuli ziemskiej, — no w tym wypadku nie mogę być na to obojętny i pokażę im, jak złe skutki pociąga za sobą taka okoliczność, iż dzięki im zmuszony jestem dyrdać się na grzbiecie pierwszej lepszej at el attar (szkapa aptekarza).

100