Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

— Dziękuj Allahowi, że mamy choć takie szkapy, bo mogło być jeszcze gorzej.
— Tak dalece niema za co dziękować. Wszak to nie nasze własne; pożyczyliśmy je tylko, nie zaś ukradli, i zanim je oddamy fabrykantowi trucizny, czuję się niejako smarkatym wyrostkiem, co płata niebezpieczne figle... A wszystko przez tych huncwotów Kelurów, którzy powinni siedzieć w piekle i być właścicielami całego tabunu szkap djabelskich; niechby je tam im po dziesięć razy na dzień kradziono, a nie oddano ani razu!

Podjechaliśmy wzgórzem aż do skał, skąd przedtem obserwowałem wyruszających w drogę Kelurów, a uwiązawszy konie do krzaków, wleźliśmy na wierzchołek pagórka. Kelurowie wyciągnęli się już w dolinie długim sznurem, który, jak wąż ogromny, wił się wśród pokrytego zielenią terenu.
— Uciekają łotry, gałgany, — mruczał gniewnie Halef — a my stoimy tutaj, mlaskatjąc językami, jak pies jaki, gdy mu ucieknie żywa pieczeń z przed nosa! Ale poczekajcie! Dogonimy was i rzucimy się na wasze ścierwo, jak rozjuszone lwy... nogi wam z pośladków powyrywamy i porozrzucamy po polu! Jestem człek litościwy, a tak dobry, że nawet koniokradów uważam za ludzi; ale to jeszcze nie racja, ażeby mnie samego okradać! Właśnie ta moja łagodność i dobroć powinna powstrzymywać łotrów od targania się na moje mienie! Ale gałgany nie

101