Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

nie i zbudowali sobie kaplicę, aby w niej chwalić Boga na swój sposób. Byli to ludzie uczciwi i dobrzy, i nikomu w drogę nie wchodzili. Ale szyici napadli na nich i wyrżnęli co do nogi właśnie koło owej kaplicy. Ostatni zginął ich kapłan. Modlił się jeszcze w chwili konania za nieprzyjaciół, gdy nagle zbóje wyrwali krzyż z kaplicy i w dzikiem rozpasaniu wrzucili go w ogień. Umierający kapłan, widząc to, rzucił na nich klątwę, wskutek której nietylko pomarli sami natychmiast, ale i ich siedziby oraz dobytek zniknęły z powierzchni ziemi. Od tego czasu nieszczęście spotyka każdego, kto się przybliży do muzallah. Mimo to niektórzy mazydżilar, jako że biedni są, a uśmiechał im się dobry zysk z galasówek, odważyli się niedawno na wyprawę w te strony. Kiedy jednak przyszli pod kaplicę, wybiegł z niej duch kapłana w postaci niedźwiedzia i byłby ich wszystkich na pewno pożarł, gdyby się nie oddali w opiekę Allaha, który im dopomógł do ucieczki. Przysięgali potem przede mną, że nigdy już nie zapuszczą się w tę okolicę... Co o tem sądzisz, effendi?
— Sądzę, że to nie był żaden duch, ale najzwyklejszy w świecie niedźwiedź. Przecież każdy wie, iż w górach okolicznych dosyć jest tych dzikich zwierząt.
— Wiem o tem i ja, ale przecież niedźwiedzie nie są tak olbrzymiego wzrostu, jak ów duch.
— Strach ma wielkie oczy — to znaczy: z wielkiej trwogi mógł się ludziom ów niedźwiedź wydać dwa razy większy, niż jest w istocie.

108