Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

bę, bo... może wypaść niedźwiedź i wskoczyć ci do niej... Zbyt szeroko ją otwierasz...
— Nie żartuj, sihdi! Mam już takie przyzwyczajenie, że, skoro jestem zdziwiony, gęba mi się sama otwiera, a gdy zdziwienie przejdzie, to i ona sama się zamknie. A bodaj to!... Nic innego, jak tylko nasz kismet, nasze fatum sprowadziło tutaj mnie i ciebie! Gdybym chociaż wiedział, co nas tam w górze czeka...
— Pytasz jeszcze o to?
— Oczywiście!... A ty wiesz może?
— Wiem.
— No, powiedz... proszę cię...
— Czeka nas duch, którego obedrzemy ze skóry niedźwiedziej...
— No, effendi! To lekkomyślne zuchwalstwo! Żartujesz sobie ze wszystkiego, a moja dusza siedzi już na ramieniu, i doprawdy nie wiem, co mi czynić wypadnie, gdy duch się istotnie ukaże: uciekać, czy też strzelać... Bo jeżeli to będzie prawdziwy niedźwiedź, a ja ucieknę, wyśmiejesz mię niemiłosiernie, i rzeczywiście miałbym się wówczas czego wstydzić aż do samej śmierci. Jeżeli jednak ukaże się duch, a ja do niego strzelę, to kula przeleci przez jego ciało, nic mu złego nie czyniąc, lecz co się wówczas stanie ze mną, Allah jeden raczy wiedzieć?!...
— Oj, Halefie, Halefie! Jeżeli strzelisz do ducha, to kula przeleci przez jego... ciało! No, proszę, gdzież tu sens? Czyż napróżno uczyłem cię tak długo? Czyż niczego z tej nauki nie skorzystałeś?

110